Podziel się!Share on Facebook0Pin on Pinterest0Tweet about this on TwitterShare on Google+0Print this pageEmail this to someone

Autor niniejszego tekstu przez rok pracował w międzynarodowej firmie sprzedającej dodatki do przemysłu spożywczego, parafarmaceutycznego i (okazjonalnie) kosmetycznego. Była to jedna z tych przedziwnych firm, która – nie produkując niczego – generuje zysk jedynie dzięki korzystnym cenom, różnicom w kursach walut, taniej sile roboczej w krajach azjatyckich oraz głupocie klientów.

Na sprzedawane przez nią surowce składały się głównie witaminy, konserwanty, słodziki, aromaty oraz dodatki do napojów energetycznych. Autor zajmował się (nie wchodząc w szczegóły) wsparciem logistycznym zespołu sprzedaży. Nie jest on znawcą tematu, jego wykształcenie związane jest z zupełnie inną dziedziną. Niniejszy artykuł nie wyczerpuje zasygnalizowanych kwestii ani nie pretenduje do miana tekstu naukowego. Jego zadaniem jest jedynie naświetlenie pewnych problemów, z którymi autor sam się zetknął oraz o których słyszał z różnych (wiarygodnych i bezpośrednich) źródeł. Opisane zostaną tu oszustwa, które są na porządku dziennym w różnych branżach przemysłu spożywczego oraz kwestie istotne z punktu widzenia wegetarianizmu i weganizmu.

Przedstawiony zostanie system w ujęciu globalnym. Podstawową kwestią będzie obalenie powszechnego poglądu dotyczącego produkcji artykułów spożywczych. Punktem wyjścia będzie dla nas twierdzenie, że „producenci” poszczególnych artykułów w rzeczywistości niczego nie produkują. Korzystają oni jedynie z półproduktów dostarczanych przez różne firmy. Bardzo często ich wytwórczość polega na wymieszaniu ze sobą kilku składników. Fakt ten w żaden sposób nie deprecjonuje ich działań – dany produkt został przez producenta wymyślony, opracował on formułę, sporządził design opakowania (choć oczywiście bardzo często na poszczególnych etapach korzysta on z usług innych firm…) i ma pełne prawo nazywać się „producentem”. Skutek jednak jest taki, że odpowiedzialność za produkt zostaje rozbita na wiele podmiotów. Tworzy się wręcz hierarchiczna struktura odpowiedzialności – producent końcowy odpowiada przed konsumentem, ale za wszelkie nieprawidłowości obwinia swoich podwykonawców/dostawców/firmy outsourcingowe. Podobne tendencje występują oczywiście także w innych gałęziach przemysłu. Jednak, jak wiadomo, produkcja artykułów żywnościowych to krytyczny element wytwórczości człowieka i wszelkie problemy ujawniają się tu ze zdwojoną siłą.

Główna wada systemu tkwi w tym, że największym poszkodowanym jest konsument. Nie jest on w stanie dotrzeć do wszystkich istotnych informacji związanych z produktem. Niektóre informacje bardzo często nie są przekazywane dalej. Niekoniecznie musi to wynikać ze złej woli, niekiedy po prostu pewne fakty pozostają tajemnicą. Sam producent nie zna wszystkich szczegółów dotyczących wytwarzanego artykułu spożywczego. Korzysta on z usług kilku bądź kilkudziesięciu dostawców, którzy, dostarczając półproduktów, biorą na siebie odpowiedzialność za jakość produktu finalnego. Odpowiedni stan tegoż zależy więc od wielu podmiotów, z których tylko jeden znany jest klientowi ostatecznemu, czyli – nam.

Mamy tu więc do czynienia z pewnym bałaganem. Weźmy za przykład małego producenta soku o nazwie X. Ma on kilku dostawców, którzy sprzedają mu niezbędne produkty, a więc zagęszczony sok jabłkowy, zagęszczony sok wiśniowy, witaminę C, aspartam, cyklaminian sodu itd. Same zagęszczone soki kupuje najprawdopodobniej od polskiego „sąsiada” (polska jest drugim na świecie – po Chinach – producentem zagęszczonego soku jabłkowego na świecie, jej udział to około 10% światowego rynku). Pozostałe składniki kupuje od różnych polskich dystrybutorów, którzy z kolei kupują je od innego dużego dystrybutora (zagranicznego, ale posiadającego filię w Polsce), który z kolei kupuje je od producentów chińskich (przyjdzie nam jeszcze powrócić do kwestii kraju pochodzenia produktów). Jest to obraz dość uproszczony, aczkolwiek, zdaniem autora, najczęściej występujący.

Nie ulega wątpliwości, że pracownicy poszczególnych firm stoją po stronie konsumenta – niniejszy tekst nie ma na celu obarczać ich odpowiedzialnością. Zdaniem autora, największy problem stanowią zarządy poszczególnych spółek, gdzie różnej maści dyrektorzy, prezesi, właściciele i menadżerowie nadają się raczej do prostych prac fizycznych, niż do podejmowania strategicznych decyzji. Wszystkie historie, jakie opowiedziane zostaną w dalszej części niniejszego tekstu mają na celu potępić ich właśnie, a nie zwyczajnych pracowników. Taki pogląd wydaje się być usprawiedliwiony faktem, że przyzwolenie (a w niektórych przypadkach nawet nakaz) przychodzi zawsze z góry.

Wśród różnego rodzaju dodatków do żywności, a więc witamin, słodzików, aminokwasów, konserwantów, barwników itd., bezwzględną większość stanowią surowce pochodzenia chińskiego. Jest to związane przede wszystkim z ceną, ale niekiedy także dostępnością produktów. Produkcja niektórych z nich (jak np. sacharynianu sodu) jest de facto zabroniona na terenie Unii Europejskiej, ponieważ normy ekologiczne praktycznie eliminują taką możliwość. Nie prowadzi to jednak do zmniejszenia zanieczyszczenia środowiska, gdyż europejskie firmy mogą kupować potrzebne surowce bez żadnych problemów. Nie są nawet zmuszone, aby zaopatrywać się bezpośrednio na rynku chińskim; odbywa się to za pośrednictwem europejskich dystrybutorów.

Są oczywiście materiały pochodzenia europejskiego, indyjskiego, brazylijskiego, japońskiego itd., jednak stanowią one niewielki procent w ujęciu globalnym. Są także mali producenci w Polsce (prawdopodobnie również w innych krajach), które nie używają żadnych produktów pochodzenia chińskiego. Ich liczba jednak zmniejsza się z roku na rok. Są jeszcze producenci, którzy nie dodają żadnych dodatków. Bardzo trudno jest jednak ustalić, na ile jest to kwestia marketingu, a na ile faktyczna polityka firmy.

Nie oznacza to, że surowiec chiński musi być produktem kiepskiej jakości. Autor nie posiada niestety kompetencji do oceny chemicznej jakości takich dodatków. Problemem jest raczej kwestia poszanowania praw pracowniczych w Chinach, ale to wykracza poza ramy niniejszego tekstu. Ogólnie rzecz biorąc, materiały chińskie postrzegane są przez społeczeństwo jako mające gorszą jakość, więc działania producentów żywności powinny raczej koncentrować się na zmianie tej świadomości (jeśli jest ona fałszywa), a nie na wprowadzaniu tychże tańszych produktów „kuchennymi drzwiami”.

Przyjdzie nam teraz rozważyć kwestię samych dodatków: ich jakości oraz wpływu na produkt finalny. Każda partia materiału posiada certyfikat wydany przez producenta. Najczęściej jest to kartka o wymiarach A4 z podstawowymi danymi chemicznymi, zawartością metali ciężkich, Kadmu, Amonu, substancji ulegających zwęgleniu, E. Coli itd. Na życzenie dysponuje on także innymi certyfikatami, jak non-GMO (potwierdzającymi, iż produkt nie zawiera składników modyfikowanych genetycznie), certyfikat koszerności, braku radiacji czy mikrobiologiczny. Na prośbę klienta (a więc najczęściej dystrybutora) może on przeprowadzić dodatkowe badania, jak. np. chromatogram. Nie jesteśmy w stanie stwierdzić, na ile jest on wiarygodny, a biorąc pod uwagę totalitarny charakter systemu politycznego w Chinach (o czym oczywiście nie wspomina się w kontaktach biznesowych) istnieje możliwość, że wszelkie dokumenty są fałszowane. Dla potrzeb naszych rozważań przyjmijmy jednak, że producent zawsze zawiera tam jedynie prawdziwe informacje. Zadziwiająca jest jednak wiara, jaką klienci pokładają w taki właśnie dokument. Nie ma absolutnie żadnej instytucji, która mogłaby go zweryfikować, a jedyne oficjalne potwierdzenie to pieczątka producenta.

Problem leży jednak gdzie indziej. Duży, poważny dystrybutor nie może sobie pozwolić na żadną wpadkę, a więc najczęściej przesyła klientowi oryginalny certyfikat producenta. Jest jednak cała masa drobniejszych handlarzy, którzy wystawiają swoje własne dokumenty. Taki – nie bójmy się użyć tego słowa – sfałszowany papier zawiera logo dystrybutora (już nie producenta), datę oraz dane dowolnie wstawione przez sporządzającego dokument. Nikt nie weryfikuje informacji tam zawartych. Autor słyszał opowieści o mieszaniu ze sobą różnych rodzajów danego produktu (lepszej i gorszej jakości) oraz o technikach sporządzania takich certyfikatów. Poszczególne parametry są dowolnie zmieniane – dotyczy to przede wszystkim takich parametrów, jak rozdrobnienie produktu, stężenie lub nawet sama nazwa producenta. Już fakt sporządzania własnego dokumentu przez handlarza jest podejrzany – nie dysponuje on przecież własnym laboratorium, aby przebadać produkt i wziąć za niego odpowiedzialność. Świadczy on jedynie o próbie (najczęściej zakończonej sukcesem) oszukania nabywcy towaru.

Należy jeszcze pamiętać, że nie tylko producent oszukiwany jest przez swojego dostawcę. Często występuje tu swego rodzaju porozumienie między nimi. Dobrym przykładem mogą być pojawiające się niekiedy prośby od klientów w sprawie „przedłużenia ważności produktu”, co oznacza konieczność wzięcia przez pośrednika odpowiedzialności za sfałszowanie dokumentu.

Duży klient – zwłaszcza z branży farmacji lub parafarmacji – dysponuje własnym laboratorium i jest w stanie sprawdzić otrzymany towar. Dotyczy to jednak jedynie niektórych parametrów, przede wszystkim rozdrobnienia materiału oraz jego rozpuszczalności. Nie chcemy tutaj jednak powiedzieć, iż wielkie koncerny używają produktów lepszej jakości i że tylko takich należy promować. Najważniejszym czynnikiem w każdym przypadku jest cena i w tej właśnie kwestii toczą się negocjacje. Poważne firmy nie mogą sobie pozwolić na żadną wpadkę i w tym oczywiście leży ich przewaga. Nie oznacza to jednak, iż dbają one tylko o jakość. Dla nich liczy się zysk i to należy mieć na uwadze, sięgając po sok lub makaron z półki sklepowej.

Dobrym przykładem może być kwestia jakości witaminy C używanej do produkcji soków owocowych. W „branży” powszechny jest pogląd, że do produkcji soku wystarczy witamina „zamieciona” z zakładu produkcyjnego. Jedyne, co ma znaczenie to rozpuszczalność – jeśli witamina ulega rozpuszczeniu, to inne parametry w zasadzie nie są brane pod uwagę. Takie podejście cechuje przede wszystkim dużych producentów, dla których cena jest bezwzględnie najważniejsza.

Paradoks systemu przedstawić można na przykładzie produkcji czekolady. Reklamy ukazują nam bajeczne migawki przelewanego mleka, zadowolonych krów i lejącej się brązowej czekolady. Prawda jest jednak nieco inna, i to nie tylko w kwestii cierpienia „dawców” mleka. W rzeczywistości większość (choć oczywiście nie wszyscy!) „producentów” czekolady w życiu nie widziała na oczy owoców kakaowca. Kupują oni po prostu pół-gotowy produkt (tzw. „czekoladę w blokach”) od innych firm (w Europie są to przede wszystkim dwa koncerny) i takie materiał służy im za podstawę wytwarzanego produktu.

Dobrym przykładem przewagi marketingu nad rzetelną informacją jest kwestia stewii. Stewia to roślina, z której produkuje się glikozydy stewiolowe (m.in. stewiol i rebaudiozydy) oraz stewię właśnie, a więc słodzik. Większość słodzików (aspartam, cyklaminian sodu, acesulfam-K, sacharynian sodu, sukraloza itd.) otrzymywana jest sztucznie. Stewia to bodaj pierwszy słodzik „naturalny”. Naturalny, oznacza: otrzymywany z naturalnego źródła w wyniku procesu chemicznego. I w tym właśnie „tkwi pies pogrzebany”. Sukces stewii (o wiele droższej niż pozostałe słodziki) może leżeć tylko w tym, że produkt otrzyma metkę „NATURALNY”. JEFCA (połączona komisja ekspercka FAO i WHO ds. dodatków do żywności) ma właśnie taką decyzję wydać. Trwają jednak negocjacje (czytaj: naciski różnych grup lobbingowych) i decyzja nie została jeszcze podjęta, a data zaakceptowania stewii jest nieustannie przesuwana w czasie.

Wypada jeszcze wspomnieć o kilku niewegańskich składnikach. Zostanie tu opisane jedynie kilka przykładów produktów, które rzadko pojawiają się na różnego rodzaju listach produktów niewegetariańskich.

Definitywnie niewegetariańskie są glukozamina i chondroityna. Pierwsza wytwarzana jest z pancerzy krabów, druga natomiast – z płetwy brzusznej i ości rekina. Za produkt gorszej jakości uznawana jest chondroityna wieprzowa lub wołowa (otrzymywana z krtani zwierząt). Często produkty takie są ze sobą wymieszane i sprzedawane jako produkt otrzymywany z rekina. Podstawowym zastosowaniem obydwu produktów są maści na stawy. Warto zwrócić uwagę, że obydwa produkty określane są jako „naturalne”; termin ten odnosi się zarówno do ekstraktów roślinnych, jak i tych pochodzenia zwierzęcego, co niekiedy nie jest takie jasne.

Niewegetariańska jest także L-cysteina. Otrzymywana jest ona z ludzkiego włosa lub kaczego pierza, przy czym to pierwsze źródło uznawane jest jako „nieetyczne”, więc promuje się raczej to drugie. Cysteina używana jest m.in. w produkcji chleba: pozwala zwiększyć wydajność ciasta oraz produkować bochenki równej wielkości. Z tego samego źródła pozyskiwane są arginina oraz lizyna. Definitywnie niewegetariańska jest także metionina. Co ciekawe, produkty otrzymywane z kaczych piór określone są jedynie jako „niewegańskie”, ale w pełni lakto-owo. Na ile takie podejście jest etyczne, każdy musi odpowiedzieć sobie sam.

Wypada także wspomnieć o niewegańskich guzikach oraz kineskopach. Producenci obydwu stosują w produkcji kazeiniany (a więc produkt otrzymywany z mleka). Wiadomość ta jednak, choć wiarygodna, pochodzi sprzed pięciu lat i autor nie był w stanie ustalić, czy sytuacja uległa od tego czasu zmianie. Być może należy traktować to jedynie jako ciekawostkę.

Teraz powinno nastąpić podsumowanie, zawierające logiczne wnioski i konkretne wskazówki. Tego jednak nie będzie. Jakie wnioski można tu wyciągnąć? Na każdym kroku spotykamy się z oszustwami i brakiem wiarygodnych informacji. Postarajmy się jednak sformułować kilka subiektywnych porad.

Po pierwsze, nie należy ufać producentom. Ci nie mają wystarczających wiadomości dotyczących produktu. Bardzo często napotykamy na różnych forach „odkrycia” dokonane przez wegetarian dzięki mailom otrzymanym od producenta. Taka działalność jest jak najbardziej słuszna, ale niestety mało wiarygodna. Po drugie, dobrym podejściem jest oczywiście kupowanie jak najmniej przetworzonych produktów. Określenia takie jak „tłuszcze” czy „aminokwasy” są na tyle pojemne, że zawierają wiele różnych możliwości (także niewegetariańskich). Po trzecie wreszcie, mimo że niczego nie można być pewnym, nie należy popadać w paranoję. Nawet świadomy konsument nie jest w stanie w pełni kontrolować tego, na co wydaje pieniądze. Ograniczone zaufanie jest jednak jak najbardziej na miejscu.

Większość problemów jest niestety nie do rozwiązania w naszym mikroekonomicznym ujęciu. Zmiany należałoby przeprowadzić na najwyższym szczeblu. Przede wszystkim – kontrolować rynek żywności. Obecnie wyniki kontroli w zakładach produkcyjnych są de facto tajne. Dowiadujemy się, że x% producentów piwa używa żółci bydlęcej zamiast chmielu, y% soków jest źle oznakowanych, z% produktów takich a takich nie podaje pełnego składu itd. Jaką wartość mają takie informacje dla konsumentów? Potwierdzają jedynie to, że spora część (oczywiście, nie wszyscy!) producentów żywności nas oszukuje. Tylko i wyłącznie ujawnianie nazw takich firm może coś zmienić. Jeśli nawet będzie to prowadziło do upadku jakiejś liczby firm, to będzie to z zyskiem dla klientów. Przetrwają najlepsi… albo może, niestety, najwięksi?

Tutaj dochodzimy do kolejnego problemu – koncentracji produkcji. Każdego roku bankrutuje kilka tysięcy małych sklepów oraz kilkadziesiąt (kilkaset?) firm z szeroko pojętej branży spożywczej. Tymczasem pamiętać należy, że w każdym niemal sektorze przemysłu spożywczego występuje jedynie kilku silnych graczy. Najlepszym przykładem będą tu Unilever oraz Procter&Gamble, do których należy połowa artykułów pierwszej potrzeby znajdujących się w kuchni oraz trzy czwarte w łazience przeciętnego człowieka (prawdopodobnie wegetarianie i weganie odstają trochę od tego schematu). Tylko od nas zależy, czy świat przyszłości będzie jednym wielkim monopolem, czy też różnorodność zostanie ocalona. To ostatnie dotyczy zresztą nie tylko naszego pożywienia.

Nadesłał/a: eRZet