Podziel się!Share on Facebook0Pin on Pinterest0Tweet about this on TwitterShare on Google+0Print this pageEmail this to someone

Amój syn już cztery razy był na „Gdzie jest Nemo?”. A ja, przechodząc obok dawnego „Escobaru”, zauważyłem, że nie ma już „Escobaru”. Co prawda jego nazwa zawsze kazała mi podejrzewać, że jakiś kartel z Medelin macza palce w cieście naleśnikowym na zapleczu, ale ze względu na te naleśniki tudzież kotlety jajeczne i szpinak, raz na jakiś czas można tu było wstąpić.

Tymczasem na miejscu “Escobaru” pojawiła się teraz “Restauracja rybna MARLIN”. Tak, Marlin. W ten sposób na mapie O. pojawiło się kolejne miejsce, które musimy z synem omijać. Jak tak dalej pójdzie, będziemy chodzić kanałami. Marlin, o czym może nie wiecie, to ojciec Nemo, który przez cały film bohatersko próbuje odnaleźć syna. Wzruszone jego losami dzieci przez półtorej godziny łkają w kinoobozie, a po wyjściu, dosłownie sto metrów dalej, mogą go sobie zjeść. To tak, jakbym ja w dzieciństwie zobaczył restaurację kabanosową “Karino” albo jakiś indiański bar, w którym serwowano by udziec Winnetou. Mój czerwony brat Winnetou miał rację: blade twarze mają rozdwojone języki i kazać kogoś kochać, a jednocześnie smażyć go na patelni, nie jest dla nich żadnym problemem.

Zbliżają się święta i teraz szczególnie ciężko będzie poruszać się po mieście z chłopakiem. Nawet jeśli uda się omijać punkty sprzedaży żywych karpi, w każdej chwili będzie można natknąć się na obywatela z karpiem w reklamówce. A mój syn jest jeszcze za mały, żeby mu uświadamiać ogrom cierpień, jaki mamy tuż pod naszymi nosami, i już za duży, żeby wierzył we wszystkie rodzicielskie kłamstewka. Z których pomocą daje się od biedy zamaskować prawdziwe oblicze i cel istnienia cyrku czy zoo (“No tak, trochę mają ciasno, ale za to dostają jedzonko” itp.), ale na przykład, że rzucający się w reklamówce karp podskakuje ze szczęścia z powodu bliskich narodzin Jezuska, to już nie uwierzy. Albowiem mądrzejszy jest od naukowców, którzy właśnie w tym roku, za pomocą kwasu octowego, pszczelego jadu, gorącej wody i różnych toksyn, odkryli, że ryba czuje ból, o czym donosiły gazety w swych popularno-naukowych dodatkach. Naukowcy stwierdzili nawet, że wrażliwość receptorów bólu w skórze ryby podobna jest do wrażliwości receptorów w ludzkim oku. I co? I jajco! Kiedy wrażliwsza część klientów krakowskiego marketu, zapewne super, “Géant”, zwróciła uwagę, że karpie leżakują w sklepie w zakrwawionej wodzie dusząc się i nie mając miejsca, aby się poruszyć, rzeczniczka sieci marketów, zapewne super, Lidia Deja, wypowiedziała słowa zacytowane przez “Gazetę Wyborczą”: “Możemy ubolewać nad losem karpia, ale co zrobić, kiedy klient życzy sobie świeżą rybę i chce sam ją wybrać”. Rzeczywiście, trudno doradzić, Pani Lidio, co Pani ma zrobić ze sprzeciwem sumienia wobec oczekiwań klientów sumienia pozbawionych. Samobójstwa już Pani próbowała?

Kiedyś apelowałem do sumienia kobiety sprzedającej półżywe karpie na bazarze w O. Odpowiedź, jaką usłyszałem, zapadła mi w pamięć równie głęboko: “Proszę pana, a z jakiej pan jest wiary?” Było dla niej jasne, że przejmowanie się losem poddawanej torturze ryby dowodzi, że jestem grzesznym członkiem jakiejś strasznej sekty. Tymczasem wśród rewelacji gazetowych, tym razem z dodatków religijnych, jest i ta, że podczas Wigilii można jeść nie tylko ryby, ale w ogóle wszelkie mięso. Że tzw. “post” wigilijny to nakaz nie religii, ale tylko tradycji. Tak samo jak karp w wannie, a potem na stole. Tradycja ważna rzecz, ale można z niej zrezygnować bez większego, przepraszam za wyrażenie, bólu.

To może zakończę też boleśnie: chrześcijanom ortodoksyjnie wiernym tradycji życzę dużej ości w gardle; proszę sobie wtedy wyobrażać, że to karp złapał nas na haczyk. A potem to już spokojnych i wesołych Świąt, oczywiście.

Felieton Jacka Podsiadły, który ukazał się w Tygodniku Polityka w grudniu 2003 roku

Nadesłał/a: Wegetarianie.pl