Podziel się!Share on Facebook0Pin on Pinterest0Tweet about this on TwitterShare on Google+0Print this pageEmail this to someone


Straż dla Zwierząt, nowa organizacja zajmująca się ratowaniem czworonogów, jeszcze nie zaczęła działać, a już pokłóciła się z warszawskim okręgiem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Obie strony oskarżają się wzajemnie o nieuczciwość i karierowiczostwo – pisze Gazeta Wyborcza.

Straż dla Zwierząt (pełna nazwa to Patrol Interwencyjny Stowarzyszenia Opieki nad Zwierzętami) założył Mateusz Janda, do jesieni zeszłego roku starszy inspektor okręgowy Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.

Dziś inauguruje jej działalność na konferencji prasowej w siedzibie przy Puławskiej. Powie tam o celach, jak napisał w zaproszeniu, „nowo powstałej umundurowanej pierwszej w Polsce Straży dla Zwierząt”.

Organizacja ma zajmować się ratowaniem maltretowanych zwierząt. Czyli robić dokładnie to, co ma zapisane w swoim statucie TOZ.

Stowarzyszenie na razie składa się z kilkunastorga wolontariuszy i zwierząt nie ratuje, bo nie ma za co. Mateusz Janda, który tytułuje się „komendantem Straży”, a swoich współpracowników ubiera w żołnierskie mundury moro, urzęduje w pustym lokalu i szuka sponsorów. – Gdy ich znajdę, moja organizacja będzie pierwszym w Polsce odpowiednikiem prestiżowego Królewskiego Towarzystwa dla Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt [RSCPA] – zapowiada. Potrzebuje praktycznie wszystkiego: chwytaków do łapania zwierząt, mebli i komputerów, oznakowanego samochodu. Chce ubiegać się o dotacje miejskie, z czasem może i unijne.

Ulubieniec mediów

Mateusz Janda zabłysnął w mediach na początku września zeszłego roku, gdy – jeszcze z ramienia TOZ – z trójką innych inspektorów odbijał z nielegalnej hodowli w Otwocku 50 psów szkolonych do walk. To po tej zakończonej sukcesem akcji odszedł z Towarzystwa.

– Miałem dość przepychanek personalnych. Ludziom, którzy tam pracują, nie zależy na losie zwierząt, tylko na tym, żeby dopchać się do żłobu. Ja zwierzęta szczerze kocham i chcę im pomóc – mówi Janda, głaszcząc swoją białą kotkę, na którą woła „Pani Premier”.

W TOZ o byłym współpracowniku nie mają dobrego zdania: – Odszedł, bo ze wszystkimi się skłócił. To chorobliwie ambitny despota, który próbował nas sobie podporządkować. Promował się w mediach, chciał być gwiazdorem. Jako inspektor był kiepski. Nie radził sobie z przeprowadzaniem interwencji – opowiada Joanna Nagórna, inspektor okręgowy TOZ. – Naobiecywał, że załatwi nam sponsorów i złote góry. I załatwił w formie darowizny rozpadający się faks, za który potem przyszła do nas faktura na 2 tys. zł! – wspomina Nagórna. Jej wersję potwierdzają inni inspektorzy stołecznego okręgu Towarzystwa.

Patronat zawieszony

Niewątpliwie Janda potrafi promować się w mediach. Pomysł Straży dopiero raczkował, gdy w lokalnych gazetach pojawiły się artykuły donoszące, że TOZ rośnie konkurencja. W TOZ zawrzało, gdy Janda pochwalił się dziennikarzom, że honorowy patronat nad Strażą dla Zwierząt ma objąć sama prezydentowa Maria Kaczyńska.

Warszawski okręg TOZ (zarząd główny Towarzystwa dystansuje się od konfliktu) wydał wtedy oświadczenie, w którym zarzucił Mateuszowi Jandzie m.in. wynoszenie dokumentów z siedziby TOZ, uprowadzenie koni ze stadniny w Trybułowie, a nawet tajemniczą zmianę imienia i nazwiska (jeszcze półtora roku temu Mateusz Janda nazywał się Jacek F.). No i karierowiczostwo: „Janda będzie szedł po trupach. Może nawet skrycie, niczym Nikodem Dyzma, marzy o tym, aby zostać prezydentem” – sugerują autorzy oświadczenia. Pismo trafiło do Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego.

Kancelaria potwierdza, że pani prezydentowa rozważała objęcie Straży honorowym patronatem. – Zawiesiliśmy tę sprawę do czasu wyjaśnienia pewnych niejasności związanych z działalnością pana Mateusza Jandy – mówi Izabela Tomaszewska z Kancelarii.

Kto ma szansę się przebić

Mateusz Janda twierdzi, że padł ofiarą nagonki. Zaprzecza, jakoby wynosił jakieś dokumenty. Przyznaje się do zmiany nazwiska: – Zrobiłem to wyłącznie z powodów prywatnych, a nie zawodowych – podkreśla. Jeśli chodzi o konie z Trybułowa: owszem, wywiózł, ale w słusznej sprawie. – Mam dokumenty potwierdzające prawo do opieki nad tymi zwierzętami – twierdzi.

I ma teorię na temat tego, dlaczego inspektorzy z TOZ tak go nie lubią. – Są wściekli, że pojawia się nowe stowarzyszenie, które stanie do walki o dotacje. Wiedzą, że w tym środowisku coś już znaczę i mam szansę się przebić – mówi. – Ale ja się tak łatwo nie poddam! – zapowiada. I zdradza, że już pracuje nad pewną interwencją. To ważna sprawa, niemal na miarę akcji w Otwocku. – Czas pokaże, kto z nas naprawdę ma na celu dobro zwierząt – zapewnia.

Źródło: Gazeta.pl

Nadesłał/a: Wegetarianie.pl