Podziel się!Share on Facebook0Pin on Pinterest0Tweet about this on TwitterShare on Google+0Print this pageEmail this to someone

"Los Buntownika" - kontynuacja poniedziałkowego cyklu  

mgriks
rozmówca

Nareszcie !!! Książka "Los Buntownika" Marka Griksa jest już skończona i poprawiona... Korzystając z życzliwości stron: www.positi.blogspot.com , www.cia.blogspot.com , www.pl.indymedia.org , www.anarchista.org oraz forów: www.wegetarianie.pl/forum , an-arche.pl , www.forumveg.pl i innych (jeśli chcielibyście dołączyć do tej listy dajcie znać !) zaczynamy co poniedziałkowy cykl publikowania najciekawszych rozdziałów książki. Ponadto w każdy wtorek w audycji "Polonia Aktywna" będziemy czytać ją w formie słuchowiska dla tych co czytać nie mogą lub wolą posłuchać. Zanim zaczniemy ważny komunikat:

Brakuje jeszcze wciąż wydawcy . Jednak by nie zwlekać dłużej wydajemy ją sami w internecie. Lada dzień będzie dostępna do ściągnięcia jako plik pdf. Wciąż jednak szukamy wydawcy, który by chciał się zająć jej papierową wersją. Być może nawet możemy zainwestować w nią parę groszy. Naszą część "zysków" chcielibyśmy przeznaczyć na działalność skłotu Rozbrat. Za jakąkolwiek pomoc dziękujemy !!!

O to pierwsza część. Miłego czytania !!!

Spis Treści
Wstęp ostateczny. 1
WSTĘP FILOZOFICZNY 2
Pierwsza Akcja Bezpośrednia 5
Demonstracja pod McDonaldem 7
Kara za wolność 10
POCZĄTEK KAPELI ZBUNTOWANI 14
PAPRYKA RATUJE MI ŻYCIE 15
Skłoting w Polsce w latach 1998-2000 16
Brutalny napad policji 17
POCZĄTKI SPOKOCHATY 25
FOOD NOT BOMBS 26
POŻAR W SPOKOCHACIE 31
NARODZINY SZCZENIAKÓW 33
STRASZNA PODRÓŻ 39
PIERWSZE SKŁOTOWANIE W AMSTERDAMIE 43
OBRONA KALENDERPANDEN 46
HOLENDERSKI PAŃSTWOWY RASIZM 52
ZJEDNOCZONA EUROPA – FASZYSTOWSKA GRANICA 75
PROJEKCJA NA FABRYCE 79
PSY SKŁOTERSKIE NAJMĄDRZEJSZE – PSY SKŁOTERSKIE NAJWIERNIEJSZE 81
KLINIKA DLA NIELEGALNYCH 84
Rainbow festiwal 91
Miłość 94

Wstęp ostateczny.
Napisałem już „wstępik”, w którym wytłumaczyłem me błędy i zachęciłem do krytyki. Napisałem także „wstęp filozoficzny”, w którym opisałem motywy powstania tej książki. Przyrównywując je do powodów także mej innej działalności. Przyszedł czas by napisać „wstęp ostateczny” tuż przed wydaniem książki. Opowiem w nim pokrótce o czym jest książka „Los Buntownika” i co chciałbym przez nią wyrazić.
To książka pisana od czasu do czasu przez okres ponad dziesięciu lat. Taki przygodowy pamiętnik. Opisuje migrację z małych Siedlec do dużej Warszawy, a potem do holenderskiego Amsterdamu. Opisuje też „migrację” z zbuntowanego, czasem pijanego punka do świadomego, trzeźwo myślącego ojca, ekologa i aktywisty. Od błędów młodości poprzez często bolesne doświadczenia, przygoda po przygodzie obnażam swe życie, opisuję mą drogę, która czasami po wybojach zaprowadziła mnie aż tutaj. Szczerze do bólu opisuję nawet najgorsze błędy z obawą, że niektórzy mogą się śmiać lub zbyt boleśnie skrytykować. Wierzę jednak, że mnie zrozumiecie, iż dostrzeżecie, co chciałem przedstawić Wam swą postawą. Teraz jestem dumny z tego gdzie dotarłem. Nie doszedł bym nigdzie gdybym nie odważył się popełniać pomyłek. To takie usprawiedliwienie samego siebie (ha!)
„Los Buntownika” przedstawia prawdę taką jaką widzę w danym momencie. Jest to książka anty systemowa. Nie mieści się w szufladki ludzkich postaw oraz jakichkolwiek „izmów.” Przez to uczy tolerancji każdego kto po nią sięgnie. „Los Buntownika” ma dobre intencje. Poprzez opisywanie prawdy ma nadzieję wzbudzić w czytelnikach refleksję i zmianę swego życia na lepsze. Poprzez opisy momentów i miejsc pięknych, poprzez zapierające dech w piersiach przygody często pełne przemocy policji i brutalności państwa czy rasizmu europejskiego staram się obudzić Was z letargu byście otworzyli swe oczy i tym razem inaczej spojrzeli na świat. To jedna z moich cegiełek w jego ulepszanie. Ktoś kiedyś zauważył, że dzisiejsza młodzież nie ma autorytetów. Tą książką chciałem zachęcić młodych ludzi by zawsze byli sobą, nie bali się żyć ciekawie, zawsze starali się być dobrymi. Co prawda czasami było ciężko jednak w ten sposób osiągnąłem szczęście i niczego nie żałuję. Tym wstępem otwieram tę książkę „Los Buntownika”, a zarazem zamykam jakże ciekawy okres w mym życiu.
Pisanie kontynuuję w książce „Życie Aktywisty”, która chyba tak jak me życie jest bardziej dojrzała, filozoficzna, świadoma, szczęśliwa i pozytywna. Już dziś zapraszam do czytania fragmentów na naszych stronach www.positi.blogspot.com gdzie także możecie pooglądać nasze filmy, plakaty, gdzie możecie posłuchać naszego radia + masa innych już nie naszych wiadomości na tematy dla nas ważne w miarę możliwości jak najbardziej pozytywne.
Marek Griks
Pierwsza Akcja Bezpośrednia
Za ulicą na której mieszkałem, jakieś nie całe sto metrów od nas rósł rząd pięknych, starych wierzb i buków. Niektóre były tak wysokie, prawie jak nasze czteropiętrowe bloki. Kiedyś były one dla nas niczym drugi dom. Codziennie po budzie, gdy tylko przyszedł czas latania po dworze, szliśmy na nasze drzewa spędzać tam czas na różnych ciekawych zabawach. Były one naszą bazą, ostoją gdzie czuliśmy się bezpiecznie, beztrosko, a czasami nawet bezkarnie. Gdy byliśmy na górze tylko od nas zależało, czy damy tam komuś wejść czy też depcząc mu po palcach mu to uniemożliwimy. Z wysokości mogliśmy obserwować całą okolicę sami pozostając nie zauważeni. Rzadko kto spogląda do góry by obejrzeć drzewa. Poza tym na wysokości 3 – 4 – go piętra całkiem nieźle zasłaniały nas liście. Zawsze musieliśmy być ostrożni, bo jeśli ktoś by spadł, wtedy byłaby tragedia.
Któregoś dnia między naszymi blokami, a naszymi drzewami robotnicy zaczęli robić szeroką, czteropasmową ulicę. Robili przy tym dużo hałasu i rozkopali teren. Ogólnie nikomu z nas się to nie podobało, ale nikt nas o zdanie nie pytał. Zamiast fajnych terenów do zabawy jakiś debil zafundował nam hałaśliwą, śmierdzącą i niebezpieczną ulicę.
Któregoś dnia wracając z budy zobaczyliśmy coś co nas bardzo oburzyło.
- Kur...a! Patrzcie! Nie ma tego grubego drzewa! Pierwszy zauważył Kozik.
- Wycieli je sku...yny ! - Stwierdził Loleks.
- Jak oni mogli wyciąć tak stare drzewo ? Przecież to zabytek przyrody ! Nie mają szacunku ? - mówiłem oburzony.
- Zabytki przyrody mają zielone tabliczki. - poinformował Kozik, co skwitowałem:
- Eee tam tabliczki. Takich drzew jak tamto nie ma za wiele. Widziałeś kiedyś takie grube drzewo ?
- Może było chore ? Pamiętacie ? Przecież jedna gałąź była spruchniała.
- No.
- A chore drzewa się wycina. – Kozik naprawdę wierzył że dorośli mieli rację.
- Ono nie było całe chore, a miało tylko jedną chorą gałąź. Nie zabija się człowieka gdy skaleczył się w palec lecz się go leczy, tak jak to drzewo. - wytłumaczyłem mu jak tylko mogłem najlepiej, co skwitował w końcu:
- Eee tam, ja to się na tym nie znam.
- Wiecie co ? Mi to się wydaje, że to drzewo wycieli dlatego, bo budują tę przeklętą ulicę - stwierdził poważnie Loleks.
- No co ty ? Przecież to drzewo stoi tutaj, a ulica ma biegnąć tamtędy.- nie dowierzał Kozik.
- A ja myślę, że to całkiem możliwe. Z niektórymi dorosłymi to nigdy nic nie wiadomo. Zawsze coś im może przeszkadzać.
- No żeby tylko naszych nie ruszyli. - wyraziłem obawę
- No ! - Loleks uniósł pięść i dopowiedzieliśmy jeden przez drugiego:
- Niech tylko spróbują !! - Kozik na potwierdzenie rzucił kamieniem w kierunku spychaczy. Złość ogarniała nas już na samą myśl o zniszczeniu naszych drzew przez maszyny. Tak byliśmy do nich przywiązani. Tak bardzo ważna była to część naszego podwórka. Baza. Miejsce, gdzie tylko my mogliśmy wejść, gdzie mogliśmy siedzieć niezauważeni, sami mając na oku cały teren. Było to jedno z ostatnich miejsc gdzie tak bardzo czuliśmy kontakt z przyrodą. Dlatego też nie wracaliśmy do domów w dobrych humorach. Ogarnęły nas obawy o nasze miejsce.
- Ja nie wiem, po co oni budują tę ulicę? - wyraziłem swe zdenerwowanie.
- No. Teraz nasi rodzice pewnie będą nam pozwalać się bawić tylko do ulicy. - zauważył Loleks.
- I tak będziemy wychodzić.- stwierdził Kozik, a my potwierdziliśmy.
- No pewnie, że będziemy.
- Tylko hałas przez robienie tej ulicy.
- Nawet wyspać się dobrze nie można.
- I tak będzie jeszcze przez pół roku.
- Albo jeszcze dlużej.
- Nigdy nic nie wiadomo. - w takich nastrojach wracaliśmy do domów. W duchu przeczuwaliśmy to najgorsze : że jednak nam wytną nasze drzewa. I tak też się niestety stało. Któregoś dnia wracając ze szkoły w miejscu gdzie stało najdorodniejsze z nich, zobaczyliśmy pustkę, a na ziemi pocięty już martwy pień.
- Sku...e ! - nasz krótki komentarz doskonale wyrażał naszą złość, rozczarowanie i gniew nas, młodych ludzi skierowany na dorosłych, którzy nie pytając nikogo o zgodę zniszczyli coś, co tworzyło się jeszcze za nim oni się urodzili. Tego piękna natury nie zastąpi żadna pie...na ulica, choćby nie wiem jak tłumaczyli, iż jest im potrzebna. Nie jednemu z nas zakręciły się łzy w oczach. To co nastąpiło potem wyszło zupełnie samo z siebie. Wogóle tego nie planowaliśmy. Ekologia i jakiekolwiek działania z nią związane były jeszcze mniej popularne niż teraz. O punku wówczas też jeszcze nic nie słyszeliśmy, więc kto tam mógł wiedzieć o jakiejkolwiek akcji bezpośredniej. Wypłynęło to prosto z naszych serc, z naszej złości i chęci zemsty, odegrania się na mordercach drzew, jak ich nazywaliśmy. Nie było w tym żadnej ideologii. Zrobiliśmy tak, bo tak czuliśmy, że tak właśnie trzeba. Było to szczere, impulsywne działanie młodych dzieciaków. Kozik nie mógł dzisiaj wyjść na dwór, więc bawiliśmy się dzisiaj tylko ja i Loleks. Najpierw bawiliśmy się w piasku przyszykowanym pod budowę ulicy, lecz gdy zapadł zmrok do głów wpadł nam dobry pomysł :
- Ty, Loleks. Patrz tam stoi spychacz, który rozwalił nam nasze drzewo !
- Tak ?! To ten na pewno.
- Tak ten. Buli nie był dzisiaj na dwóch pierwszych lekcjach i widział jak te drzewo rozwalali.
- No. Przecież od niego dowiedzieliśmy się , że je zniszczyli.
- No, tak.
- Zresztą, nawet jak to nie ten sam, to przecież on też jest ich własnością. On też robi tę ich przeklęta ulicę.
- No, prawda.
- To chodźmy najpierw go obejrzyjmy - po czym podeszliśmy jak gdyby nigdy nic i zaczęliśmy oglądać spychacz. Zastanawialiśmy się jakby go tu zepsuć.
- Widzisz tę rurę wydechową na masce ? -zapytał Loleks
- No, ślepy nie jestem.
- Jak nasypiemy do niej piachu, to bedą musieli rozkręcać cały silnik i bardzo ciężko będzie im go uruchomić z powrotem.
- Ty, może poczekamy jeszcze trochę aż się bardziej ściemni ? - zaproponowałem.
- Nie, no co Ty ? Zaraz matki będą nas wołać do domów.
- Musimy się śpieszyć - ponagliłem i z uporem oraz zapałem młodych łobuziaków zabraliśmy się do psucia. Piachu nasypaliśmy gdzie się tylko dało. Gdy tak beztrosko dokonywaliśmy dzieła zniszczenia podbiegli do nas starsi koledzy i od razu zobaczyli co jest grane.
- Ty, Królik. Pa, małolaty spychacz psują!
- Uuuu ! Teraz to będziecie mieli przerypane !
- Nie wiecie, kur..., że mój stary pracuje w tej firmie ?
- No, a teraz się o wszystkim dowie, Ha ha ha !
- Chyba nie będziecie kapusiami? - zaczął wątpić w ich słowa Loleks.
Jednocześnie była to inteligentna prośba, by nas nie wkopywali. Ślepy jednak dalej próbował nas zastraszyć.
- A co Ty se wyobrażasz, że będziesz psuł w mojego ojca firmie spychacz, a potem mój stary będzie mniej przez Ciebie zarabiał, a Ty se będziesz dalej psuł. - gorzej jeśli mówił to serio.
- Ja to na waszym miejscu to bym zaraz ten piach z powrotem wybierał. - powiedział Królik i obaj czmychnęli tak szybko jak się pojawili.
- Co myślisz, że poskarżą ? - zapytałem z obawą.
- Nie, no co Ty ! Znam Ślepego. Nie jest kapusiem.
- Ja nie wiem. Mam nadzieję.
- Ściemnia się. Wracajmy do domów. Co tam będziemy się martwić na zapas. - pocieszył Loleks i poszliśmy zmęczeni naszą akcją.
Następnego dnia spychacza zabrała ciężarówka, a drzewa mogły dalej rosnąć. Szkoda, iż tylko dwa dni dłużej, bo wkrótce pojawił się drugi spychacz. My jednak byliśmy dumni nawet z tych dwóch krótkich dni. Najważniejsze było to, że oni też musieli zapłacić słoną cenę za zniszczenie naszych drzew. Następnym razem mieliśmy nadzieję, że zauważą, iż destrukcja przyrody nie wszystkim się podoba i może kosztować więcej niż się to z początku wydaje.
Dzień po naszej akcji gdy wracaliśmy ze szkoły Loleksa zaczepił robol.
- Mam cię. To ty zepsułeś spychacz ?!
- Jaki spychacz ?! Panie, odczep się pan ! - udawał zdziwionego Loleks.
- Ślady twoich korków są wszędzie wokół spychacza. Nie wyprzesz się.
- Panie, teraz w korkach chodzi co drugi piłkarz. U nas w bloku nawet Pawłowski też ma korki. -Loleks wciskał kit robotnikowi o osobie, która nie istniała.
- A ten Pawłowski to kto ?
- A to taki trochę dziwny typ. Myślę, że on mógł nawet to zrobić.
- To powiesz mi jak będzie tędy przechodził. Dobra ?
- Dobra - odparł Loleks i wszystko na szczęście dobrze się skończyło.
[img] [/img]
okładka do "Fragmentów" wydanych przez "Red Rat" i "Polonię Aktywną"

O to część druga. Miłego czytania !!!

WSTĘP FILOZOFICZNY
Wstęp ten powstał po to, by wyjaśnić jakie przyczyny mną kierowały by napisać tę książkę. Uważam, że to bardzo ważne wiedzieć co właściwie ludzi pcha do działania.
Pierwszymi przyczynami, w zasadzie prawie wszystkiego co staram się robić w życiu, a więc także napisania tej książki, jest chęć czynienia Dobra, pragnienie zmieniania świata na lepsze, a także wola niesienia Dobrej nowiny, czy jak to tam zwał. Myślę, że wiecie o co mi chodzi.
Bo jeśli chodzi o mój punk(t) widzenia to prawdziwe szczęście mamy dzięki czynieniu Dobra. Znam to z doświadczenia, które postaram się przekazać również w tej książce. Najlepiej gdy Dobro jest czyste, nieskażone, nie oczekujące na cokolwiek w zamian. Do tego ostatniego doszedłem dopiero ostatnio, a raczej wciąż jeszcze się tego uczę. Dla początkującego pisarza ciężko jest zrezygnować z zapłaty, szczególnie, jeśli chce by pisanie stało się jego pracą.
Ciekawe jednak, że coś prowadzi mnie w ten sposób, że pierwsze wydanie fragmentów mej książki będzie drukowane za darmo. Uważam za duży sukces, że na początku, by wyczyścić, choć trochę me Dobro z oczekiwań na coś w zamian, zrezygnowałem z budowania mojego Ego. W tym celu zamiast długiego imienia i nazwiska na okładce będzie widniało tylko nieużywane na co dzień artystyczne pseudo.
Według odwiecznego prawa natury, wszystko, co dajemy w życiu potem do nas wraca. Nic w przyrodzie nie ginie. Za każdym razem gdy czynimy Dobro dostajemy nagrodę właśnie tu i teraz, a nie tylko w obiecanym niebie po śmierci. Może się to przejawiać w satysfakcji z wykonanego dobrego uczynku, dobrego samopoczucia, czy, jeśli już bardziej materialnie patrząc, wdzięczności wspomożonej osoby, czy też jej wynagrodzenia. Jednak nie powinniśmy się skupiać na tych dwóch ostatnich, materialnych, czy egocentrycznych przyczynach Dobra, ponieważ „zanieczyszczamy” wówczas intencje naszych działań. Lepiej by tym co pcha nas do działania była Miłość do wszystkiego, całej naszej planety, każdej żywej istoty czy rośliny. Wybaczać nawet naszym wrogom – to właśnie tego uczy nas Jezus: kochać bezinteresownie wszystkich – to chyba istota wierzeń wszystkich dobrych ludzi. Każde nawet nasze najmniejsze Dobre działanie, zmienia nas, a zarazem cały świat na lepsze. I nieprawdą jest to co mówią niektórzy, „Po co się wysilać i tak świata nie zmienisz”, bo gdyby nie te starania Dobrych ludzi może już dawno by nas tu nie było. „Nie zmienię świata?”. Co za bzdura? Wystarczy tylko spojrzeć na tych, co czynią Dobro. Nawet gdy są najbiedniejsi materialnie i najbardziej kopani przez życie to i tak są szczęśliwsi niż ci bogaci i źli z całym swoim dostatkiem, a przy tym frustracją i z ciężkim bagażem na sumieniu. Dlatego też piszę tę książkę, by przekazać również to, czego i w jaki sposób życie mnie nauczyło. Moją receptą na szczęście jest czynić Dobro. Być Dobrym znaczy być szczęśliwym, Żyć szczęśliwym, znaczy żyć Dobrym. I nie przejmujmy się, że ideały są nieosiągalne. Ważne, że do nich dążymy. Powtórzę za Buddą Gottamą „Nie poszukuj drogi do szczęścia, to szczęście jest drogą”. Dlatego nie ważne jest gdy ktoś mi powie, że anarchia jest utopią. Nawet jeśli raj na ziemi nie istnieje to i tak warto o niego walczyć.
Jako autor tej książki mam ambicję, by stała się ona punkową rewolucją w literaturze, by pokazać, że każdy może pisać i powinien to robić, jeśli ma cokolwiek ciekawego do przekazania. Niech pisanie odżyje jako glos Dobrej nowiny. Niech stanie się naszą bronią przeciwko złemu światu. Nie każdego stać na komputer czy kamerę zaś długopis czy coś do pisania to chyba nie problem nawet w krajach trzeciego świata (choć tam niestety problemem mogą być wciąż umiejętności). Przez tę książkę chcę zachęcić wszystkich do wylewania swych myśli na papier i wydawania ich na każdy możliwy sposób. Nie zostawiajmy literatury tylko tym, którzy ukończyli po 10 fakultetów polonistyki i językoznawstwa, bo często (mam nadzieje, że nie zawsze) są oni tak już wpasowani w system, że pisanie o dobrych rzeczach już ich mało interesuje. Poza tym ich życie często (mam nadzieję, że nie zawsze) stało się tak nudne, że cóż ciekawego mogą napisać? Nic dziwnego, iż prości Dobrzy ludzie przestają sięgać po książki.
Przepraszam za tą moją, może nie do końca miłą nagonkę, ale musiałem jakoś usprawiedliwić swój prosty styl pisania. Tak naprawdę to ja bardzo szanuję studentów, szczególnie tych, którzy oparli się długiemu wpasowywaniu ich do systemu i mimo wszystko pozostali sobą.
„Ocalić od zapomnienia”. Wspomnienia są tak ważne w moim życiu, że staram się je utrwalać na każde z możliwych mi sposobów. To właśnie dlatego często ściany moich skłotów zdobią zdjęcia, plakaty z rożnych akcji i imprez. Dlatego też tak bardzo zafascynowało mnie filmowanie wszystkiego co się dookoła dzieje, dokumentowanie w ten sposób życia mego, mych przyjaciół, Amsterdamu, ruchu skłoterskiego etc. Zbieram wszelkie niezależne gazety wydawnictwa ulotki, plakaty itp. (mam cichą nadzieję, że może kiedyś na jakimś ze skłotów będę miał możliwość zorganizowania muzeum skłotingu). Dlatego też pisana jest ta książka. By przelać na papier te wszystkie przeżycia i jeszcze raz dać im odżyć gdy po raz kolejny będzie ona czytana. Także by uchwycić ten proces wiecznej przemiany w samym sobie. Bo musisz wiedzieć mój czytelniku, że niektóre rzeczy w tej książce napisałbym inaczej, niektórych bym w ogóle nie pisał, a niektórych to może nawet teraz się trochę wstydzę. Jednak publikuję je mimo wszystko, bo przecież człowiek całe życie się uczy i warto utrwalić jakoś ten proces, chociażby dlatego by coś z tych błędów wyciągnąć, a nie o nich zapominać. Wspomnienia są jedną z niewielu rzeczy, które kolekcjonuję. Są one bardzo ważne w moim życiu. Nie jest to może do końca dobre, ale taki już (jeszcze) jestem. Są dla mnie jedyną rzeczą w życiu, którą warto zbierać, której nikt nam nigdy nie zabierze, która zawsze będzie z nami. Gdy wszystko przeminie, zostaną wspomnienia, które będą stale nam przypominać, że się to życie przeżyło. I choć czasem ciężko było, czasem nawet okrutnie, to potem jest przynajmniej co powspominać i nie zamieniłbym tych wspomnień na żadne wygody i skarby tego świata.
Żyj ciekawie + żyj dobrze = żyj szczęśliwie.
Jedyna historia w jaką wierzę jest ta, którą przeżyłem.
Piszę książkę, bo mnie to cieszy. Raduje mnie to, bo czuje, iż jest to jakiś sposób na zmienienie tego świata na lepsze. Czynienie Dobra jest moim motorem, jest źródłem radości w moim życiu.
Kocham moją córkę, moją kobietę i psa, bo czuję że to jest Dobre. Spełniam się gdy daję im całego siebie i staram się by moja Miłość była jak najlepsza i jak najczystsza. Staram się dać im szczęście i dzięki temu otrzymuję szczęście. Te trzy kobiety są najważniejsze w mym życiu. Całą resztę staram się robić dla nich, a przez to także oczywiście dla ludzi, zwierząt, roślin i całego świata. Z miłości, z potrzeby czynienia Dobra leczymy, filmujemy, pomagamy w skłotowaniach, by ludzie mieli gdzie mieszkać, chodzimy na demonstracje, akcje, sadzimy drzewa, staramy się żyć ekologicznie, robimy program w radiu, by o tym wszystkim opowiedzieć. Cieszy mnie to wszystko, bo czuję, iż jest to Dobre, a że moje życie, chociaż czasem trudne, to i tak uważam, że jest dużo bardziej wartościowe niż tych, co uczestniczą w wyścigu szczurów po pieniądze.
Czasem wyobrażam sobie niebo jako miejsce gdzie będę miał czas na robienie tych wszystkich rzeczy, na których teraz nie mam czasu. Robię tyle rzeczy na raz, tak jak z tą książką, że ciężko przychodzi mi je skończyć. W głowie mam tyle fajnych projektów, pomysłów, że niestety czasem muszę być wybiórczy i zrezygnować z niektórych. Często nie mam czasu na doskonalenie mych „dzieł” jak np. tej książki. Na szczęście nie jestem perfekcjonistą i jestem dumny z tego co stworzyłem takim jakim jest. Na poprawianie błędów tej książki znajdę czas pisząc następną, którą z kolei poprawiał będę w następnej, i tak dalej, i tak dalej. Tutaj nie mam czasu, bo to nie niebo, a tylko ziemia. Nie mam czasu, bo zawsze staram się mieć czas dla moich najbliższych, później dla ludzi, zwierząt, dla Matki ziemi...
Mógłbym rzec, że nie mam czasu dla siebie, ale to nieprawda, bo przecież gdy pomagam innym zapracowuję na moje, nasze szczęście.
Niczym w niebie czuję się w porównaniu do tych snobów, którzy żyją w iluzji, że jak zapłacą za nowy samochód, za piękny dom, „miłość”, wakacje na Kanarach, skok na bandżi czy heroinę to ich życie stanie się bardziej interesujące czy lepsze. To tylko iluzja, ułuda, bo tak naprawdę szczęścia kupić się nie da. Gdy próbujemy zastąpić je dobrami materialnymi po chwili sztucznego zachwytu, ekstazy, nadchodzi pustka, którą znowu ślepo staramy się wypełnić. Błędne koło uzależnienia toczy się dalej i po raz kolejny wypełniamy ją krótką ułudą. Poszukujemy coraz to mocniejszych wrażeń pogłębiając się coraz bardziej w bagnie niespełnienia. W ten sposób skupieni na zaspokajaniu swego ego, zamiast uzyskania szczęścia, pogłębiamy jedynie naszą frustrację. Ja za darmo czyniąc Dobro otrzymuję tyle atrakcji i szczęścia, że nie muszę ich „kupować”. Taką drogę wybrałem i jestem na niej szczęśliwy, dlatego też poprzez tę książkę staram się Wam pomóc w (jak mi się wydaje) Dobrym wyborze dla nas wszystkich.
Kolejnym powodem, dla którego piszę jest promowanie kultury, w której po części się wychowałem. Jest ona tak różnorodna, że nie da się jej określić jednym słowem. Niektórzy nazywają ją punkową, niektórzy sceną niezależną, albo ruchem skłoterskim, czy anarchistycznym, albo też po prostu wolną społecznością. Jakkolwiek by to zwał jest to jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie mnie w życiu spotkały i jestem bardzo szczęśliwy, że mimo odmienności i trudności wszedłem w to i do dziś w tym stoję dobrze się z tym czując. Nie wszystko opiera się tu na pieniądzach czy własności. Są tu wartości większe niż chciwość, zazdrość i chęć posiadania, które to chcą zawładnąć światem (dlatego może coraz bliżej do zagłady). Te wartości to prawdziwa miłość, prawdziwa równość, prawdziwa wolność, (które razem tworzą prawdziwą anarchię), które należy ludziom pokazywać, przekazywać, uczyć i walczyć o nie na wszelkie możliwe sposoby. Ta książka jest właśnie jednym z moich kroków do lepszego świata dla nas, dla naszych dzieci, dla wszystkich.
Ruch skłoterski to społeczność, w którym wybrałem swe życie, z którym się utożsamiam i z którego jestem dumny. Nie jestem Polakiem, jestem Skłotersem. Nie jest to raj, ale dla mnie jest to zdecydowanie krok w tym kierunku. Oczywiście jest w tym ruchu wielu „typów spod ciemnej gwiazdy”, którzy skłoty wykorzystują do mieszkania za darmo, jako pogłębienie swojego lenistwa i imprezowania. Są nawet tacy, którzy na uczestnictwie w skłotingu robią pieniądze, władzę, czy ciężkie narkotyki. Nie o nich tutaj mówię, bo oni tylko ten ruch spowalniają i przynoszą mu najczęściej złe imię i wstyd. Chcę pisać, mówić tu o tych marzycielach, którzy to postanowili pokazać wszystkim, że potrafią budować własną anarchię, że w garstce podobnie myślących ludzi znaleźli rodzinę, która sobie bardziej ceni walkę o lepszy świat, robienie dobrych rzeczy, życie razem, niż udział w wyścigu gromadzenia. To właśnie o tych skłotersach chcę pisać, którzy porzucili wygody normalnego życia, by dać innym przykład, iż można żyć inaczej i że to właśnie czynienie Dobra czyni nas naprawdę szczęśliwymi. Ta książka ma również za cel szerzenie tego przykładu.
Dopóki wciąż istnieje nadzieja na uratowanie świata, póki dobrzy ludzie jeszcze żyją, dopóki nie wszystko jest opanowane przez pieniądz, dopóki istnieją wolne społeczności, dopóty trzeba o to wszystko walczyć. Jeszcze świat nie zginął póki my żyjemy. Może wreszcie ludzie się opamiętają i przejrzą na oczy. Mam nadzieję, iż ta książka im, Wam w tym pomoże.
Czy wiesz, że za każdym razem, gdy kupujesz coś, czego tak naprawdę wcale nie potrzebujesz, sprzedajesz samego siebie?!!
Demonstracja pod McDonaldem
Nie był bym sobą gdybym w tej książce nie opisał przynajmniej jednej z demonstracji, na których byłem. Wyjść na ulice by zaprotestować, by zamanifestować swe zdanie i osiągnąć coś w ten sposób to zawsze było i jest czymś co bardzo lubię i uważam za bardzo potrzebne w walce z zastaną rzeczywistością. Już od młodości ważniejszy był dla mnie udział w demonstracji niż dobra zabawa na koncertach. Jest tyle złych rzeczy na tym świecie, że jedną z ważnych dróg ich zwalczania jest właśnie wyjście na ulice by przekazać innym własne zdanie. „ STOP. Mi się to nie podoba. Nie zgadzam się ! Wysłuchaj mojego zdania i sam oceń czy nie mam racji !.” To właśnie tego typu działanie sprawiało, że zwykli ludzie po przeczytaniu transparentu czy ulotki podchodzili do nas i mówili : „Macie rację.” Albo jeszcze lepiej przyłączali się do nas i krzyczeli razem z nami. To była zawsze niezła nagroda dla nas lub organizatorów. Poczuć, że nie jesteśmy sami w naszej walce o Dobro tego świata. Nie najważniejsze było to czy osiągnęliśmy jakieś namacalne cele ale ważne było to, że zawsze odnieśliśmy wygraną sami w sobie. Z czystym sumieniem mogliśmy sobie spojrzeć w twarz i powiedzieć : „Ja nie jestem obojętny na zło tego świata, nie siedziałem cicho, nie poddałem się bez walki.” Jednak jeśli dzięki naszej demonstracji udało osiągnąć się jakieś bardziej konkretne, bardziej namacalne cele, to wierzcie mi: nic tak nie podbudowuje człowieka jak sukces z osiągniętego działania. Nic nie daje tyle satysfakcji i tyle radości z życia, co osiągnięcie celu poprzez swój bunt, swój sprzeciw, poprzez powiedzenie: „Stop ! Nie zgadzam się !” ( przynajmniej ja, jako punk tak właśnie to czuję).
My demonstranci możemy być także dumni, że to właśnie my jesteśmy najszybszym i największym hamulcem zła w społeczeństwie. To my tworzymy kulturę obywatelskiego nieposłuszeństwa, to nas najbardziej boją się politycy i to my zatrzymujemy ich przed zrobieniem ze wszystkich stada potulnych owieczek. Właśnie dlatego tak bardzo marzą o zwiększeniu uprawnień policji, by ich lepiej broniła przed karą za ich złodziejstwa i ku...estwa. Wszyscy protestujący mogą być również dumni z tego, iż to oni są motorem napędzającym historie w kierunku Dobra. To właśnie dzięki nim mamy ośmio, a nie szesnasto godzinny dzień pracy. To właśnie dzięki nim ta książka może zostać wydana bez cenzury. To dzięki nim nie ma już w Polsce testowania kosmetyków na zwierzętach. To dzięki nim być może świat jeszcze nie zginął i nie schylił się ku ostatecznemu upadkowi.
O tej demonstracji dowiedzieliśmy się od innego „punko turysty” - Jagody, który mówił, że zamierza jeszcze tego samego wieczoru wybić szybę w McDonaldzie przed jego hucznym otwarciem następnego dnia. Właśnie z powodu rozpoczęcia działalności miała się tam odbyć pikieta.
Następnego dnia poinformowaliśmy o manifestacji resztę naszej paczki. Niestety większość z nich była skacowana i każdy tłumaczył się zmęczeniem. Było to dla mnie trochę dziwne, że nawet taki Aryst czy Wlanek nie pokwapili się pójść. Było to dla mnie trochę żałosne, a nawet trochę mi było wstyd przed skłotersami z Ladronki, że gdy trzeba to nasza paczka jest tak mało aktywna. Niestety, alkopunki w większości tacy już są. We czwórkę: Ja, Dred, Wacek i Hilka udaliśmy się pod wskazane miejsce. Było tam już ponad 50 osób skandujących hasła, rozdających ulotki. Niektórzy trzymali transparenty, których treść jak mi się udało przetłumaczyć była oczywiście przeciw McDonaldowi. O dziwo w dużej części protestujący, tak jak my byli Polakami, co jako o narodzie świadczyło o nas dobrze. Chyba wszyscy z nich tak jak my byli „punkturystami.” Czuliśmy się tak swojsko, iż czasami nawet wśród okrzyków padało jakieś hasło po polsku. A okrzyków było dużo. Gdy tylko kończyło się jakieś jedno hasło, zaraz ktoś zaczynał następne, a wśród nich najczęstsza była piosenka: „F...ck off McDonald sialalalala. F...ck off McDonald sialalalalalala.” Jej melodia do dziś czasem obija mi się o uszy. Ogólnie to blokowaliśmy dojście do McShita, któremu przez naszą pikietę chyba g...no wyszło z hucznego otwarcia. Mimo naszego oporu kilku upartym udało się wejść. Wychodzili roześmiani, machając balonikami próbowali nam pokazać jacy to są „szczęśliwi”, że udało im się najeść mac g...nem. Ich euforie zakończył jeden z Polaków - Dryblas, który popsuł im baloniki krzycząc na nich „Juppie's scum.” Hasło to podchwyciła cała reszta przez co śmieciożercy odeszli zawstydzeni i zdegustowani.Na końcu wręczono im jeszcze ulotki. Mam nadzieję , że ta niemiła przygoda skłoni ich do nie jadania w tej ścierwodajni. Fajnie by było.
Miłym akcentem demonstracji było to, że przyszło na nią też trochę osób starszych i nie będących punkami, czego w Polsce nie spotkałem na taką skalę. Najbardziej w pamięci utkwiła mi około 40-sto letnia pani z koszyczkiem z warzywami i pieczywem, a w drugiej ręce z listewką, na której przyczepiony był kartonik z napisem : „ McMurder powoduje głód w III świecie.” To bardzo miłe, że nie tylko punki , ale także starsi ludzie rozumieją problemy tego świata i próbują im przeciwdziałać. To bardzo dobrze czuć , że nie jesteśmy osamotnieni w naszej walce o lepszy świat.
Po ponad godzinie aktywnego krzyczenia Hilka powiedziała mi :
- Griks, trzymajmy się razem, bo niebawem pikieta się zakończy.
Tylko zdążyła to powiedzieć, a jeden skłoters z Ladronki zaczął wysypywać na McShita cały worek Mcśmieci. Akcja trwała dosłownie parę sekund, bo gdy tylko zobaczyli to ochroniarze, którzy wyglądali i zachowywali się jak bastardzi, zaraz rzucili się za nim w pogoń. Nie wiem co mną wtedy pokierowało : troska i strach o to, że złapią aktywistę, którego mało co znałem ? Poczułem z nim międzyludzką, punkową solidarność ? Podobno wszyscy punkowcy to jedna rodzina ( haha!)
Wtedy się nad tym nie zastanawiałem. Był to impuls. Widząc goniących, pełnych złości ochroniarzy nie wiele myśląc zacząłem przeciwdziałać. Pobiegłem za jednym z nich i mocno kopnąłem go w dupę. Był dużo większy i szerszy ode mnie. Miał długą pałę za pasem, gaz oraz pistolet, a ja byłem taki mały i młody ( miałem dopiero 16 lat ).
Gdy odwrócił się zdziwiony, zszokowany i rozwścieczony, gdy spojrzał na mnie zabijającym spojrzeniem pomyślałem sobie : „ O ku...! Co ja zrobiłem ?!”
Przez ułamek sekundy popatrzyliśmy sobie w oczy, zszokowani i chyba trochę nie dowierzający w to co się stało, po czym najszybciej jak tylko mogłem, zacząłem uciekać z powrotem w tłum demonstrantów. Cel został osiągnięty. Uwaga ochrony została odwrócona od pogoni aktywisty, bo wszyscy zaalarmowani rzucili się na mnie. Ich wściekłość była ogromna. Już prawie udało im się wyrwać mnie protesterom i wciągnąć do McShita lecz na szczęście niektórzy zablokowali wejście. Z jednej strony trzymali i ciągneli mnie do siebie zjednoczeni, walczący o mnie demonstranci, a z drugiej zaciekli bastardzi, którzy za wszelka cenę pragnęli mnie ukarać. Nie muszę tu chyba pisać, że atmosfera była bardzo napięta ( właśnie to zrobiłem Hahaha!).
- Puśćcie go - skandował po czesku tłum
- Lepiej się poddaj , bo i tak cię weźmiemy - z tego co zrozumiałem wykrzyczał do mnie bastard. Już sobie wyobrażałem wp...ol jaki dostanę gdy dopną swego, nie mówiąc już o deportacjach i innych tego typu „przyjemnościach”.
- Czy mam zacząć strzelać ?! Mam gazówkę ! - krzyczał Fakir z Warszawy, a jakiś Czech mu odpowiedział:
- Nie, jeszcze nie trzeba.
- Zostaw mnie! Udusisz mnie!- krzyczałem, gdy ochroniarz ciągnął mnie za szyję. Chyba by mi ją urwał gdybym nie przeciwdziałał rękami. Wbijałem mu się paznokciami w ręce, a w pewnym momencie nawet zacząłem gryźć. Tak jak reszta demonstrantów, walczyłem o siebie jak tylko mogłem. Wokół starcia przybyli na pikietę reporterzy pstrykali zdjęcia z częstotliwością błysków stroboskopowych. Kto wie ? Może to właśnie oczy mediów przechyliły szalę zwycięstwa na naszą stronę. Gdyby nie one, na pewno interwencja ochrony byłaby dużo bardziej brutalniejsza. Jednak przy takiej ilości zaproszonych fotografów, bastardy musiały się liczyć z opinią publiczną.
W końcu przez upór i solidarność demonstrantów zostałem szczęśliwie wyswobodzony. Cała szarpanina trwała z dziesięc minut, lecz dla mnie wydawała się niemal wiecznością. Poczułem ogromną ulgę będąc uwolniony od napastników, szarpania, a przede wszystkim od nerwów i od niebezpieczeństwa jakie mi groziło. Szybko zostałem otoczony przez tłum, bo ochroniarze ciągle pragnęli zemsty i mogliby oraz na pewno chcieli znowu mnie złapać.
- Jeszcze cię dorwiemy ! - odgrażali się w moim kierunku
- Nic mu nie zrobicie !
- Faszystowskie świnie !
- Faszystowskie metody ! - odpowiadali im protestersi, a bastardzi jakby na potwierdzenie tych słów znowu zaczęli się z kimś szarpać. Jednak nasza solidarność była dużo większa. Dryblas i inni nie pozostawali dłużni ich ciosom. Gdy jednemu z ciuli spadły okulary, szybko zostały rozdeptane, przez bezczelnie uśmiechającą się w ich stronę Rudą.
- Co dziewczyny też bijecie ?
Rozwścieczony ochroniarz już miał ją uderzyć lecz jego kolega złapał go za rękę i palcem wskazał w kierunku wymierzonego w nich foto aparatu, który tylko czekał na tego typu okazję. Pomijając biedną dziewczynę to byłoby dobre zdjęcie. Na szczęście tym razem reporter powstrzymał przemoc.
Po raz kolejny przekonałem się jak skuteczną ochronę dają nam obecne na akcji media. Ochroniarze byli tak wściekli, iż tylko marzyli o tym by spuścić nam manto. Musieli się jednak liczyć z opinią publiczną. Dlatego ich ataki były krótkie i nic nie dawały, a do tego jeszcze tracili na tym swą twarz. Fiolka nawet nie wiem kiedy jednemu z nich ukradła drewniana tomfę, ktoś inny niespostrzeżenie wyjął drugiemu gaz, a któryś Ladronkowiec na beszczela zdjął czapkę jednemu brutalnie zachowującemu się bastardowi. Wyrzucając ją w tłum rzekł mu ironicznie:
- Uspokój się , bo już łatwiej cię rozpoznać. - Bastard był tak wściekły, że chyba chciał go zabić lecz Ladronkowiec czym prędzej schował się w tłumie. Rozwścieczeni bastardzi z trudem powstrzymywali się by nie zmasakrować nas na oczach prasy. Na szczęście byliśmy mądrzejsi i widząc jak zło eskaluje w ich oczach oraz zachowaniu w pewnym momencie zdecydowaliśmy się odejść grupą i zakończyć demonstrację. Na szczęście dla mnie i innych bez aresztowanych.
Jednak ochroniarze nie popuścili tak łatwo. Hilka, która została na starym mieście opowiadała jak Ci sami bastardzi, dwie godziny później brutalnie pobili bezdomnego za aktywny udział w demonstracji. Nie było tam już fotoreporterów więc mogli się wykazać. Sku...yny.
Jakież było me zaskoczenie gdy nazajutrz w prasie, w prawie każdym dzienniku ukazało się zdjęcie mnie szarpiącego się z ochroniarzem. W jednym nawet na pierwszej stronie. W ciągu pierwszego tygodnia w Pradze stałem się tak sławny (haha!). Miła pamiątka z mojego pierwszego samodzielnego wyjazdu za granicę.

O to część trzecia.("Początek Kapeli Zbuntowani","Papryka ratuje mi życie","Skłoting w latach 1998-2000") Miłego czytania !!!Jako, że książka "Los Buntownika" Marka Griksa jest już skończona i poprawiona, korzystając z życzliwości stron: www.positi.blogspot.com , www.cia.bzzz.net , www.pl.indymedia.org , www.anarchista.org , www.czsz.bzzz.net , www.neurokultura.pl (?)oraz forów: www.wegetarianie.pl/XForum.html , http://an-arche.pl , www.forumveg.pl , http://forum.empatia.pl i innych (jeśli chcielibyście dołączyć do tej listy dajcie znać !) kontynuujemy co poniedziałkowy cykl publikowania najciekawszych rozdziałów książki. Ponadto w każdy wtorek w audycji "Polonia Aktywna" będziemy czytać ją w formie słuchowiska dla tych co czytać nie mogą lub wolą posłuchać.
PS:Wciąż szukamy wydawcy, który by chciał się zająć jej papierową wersją.
więcej informacji, fragmentów etc. na positi.blogspot.com

POCZĄTEK KAPELI ZBUNTOWANI
Początek kapeli był związany z początkiem punkowej knajpy „Black Flag”. Wraz z załogą młodych punków gdy tylko dowiedzieliśmy się o tym, że w Siedlcach ma powstać punkowy bar, szybko zaoferowaliśmy jego założycielom – Helmutowi i Pipetowi – naszą bezinteresowną pomoc. Gdy ja, Marucha i Franek przyszliśmy tam po raz pierwszy, byliśmy pod dużym wrażeniem. Niedokończone jeszcze graffiti Helmuta zachwyciło nas niezmiernie. Gdzieniegdzie były to głowy i czachy z irokezami, gdzieniegdzie krajobrazy zagłady niczym z okładek GBH czy Exploited. Chodź dużo widziałem w swym życiu zajebistego graffiti w Berlinie, w Pradze, czy nawet w Warszawie to, co tworzył Helmut przewyższało je wszystkie. Dla mnie jest on zdecydowanie mistrzem w tym co robi. Byłem dumny, że moje szablony mogły być odbite koło tych arcydzieł.
Na tydzień przed otwarciem knajpy, chyba trochę z nudów i nadmiaru wolnego czasu zimowych ferii, wpadł mi do głowy pomysł założenia kapeli. Poprosiłem moją dziewczynę Jankę by śpiewała w niej, na co wówczas chętnie przystała.
Pierwszy tekst napisałem o „Gandzi”. Dużo paliliśmy w tamtych czasach więc miałem potrzebę napisać, co o tym myślę, jak to czuję i jak to traktuję. Była to też pewnego rodzaju kontynuacja artykułu „Ja i Maria”, który zamieściłem w którejś z „Makulatureczek”. Z resztą tekst „Gandzia” też w ostateczności znalazł się w tym biuletynie. Do wymyślonych wierszy bardzo fajnie dopasowała się wesoła muzyczka, którą skomponowałem już jakiś czas temu. Muzyki niestety na papierze nie umiem przekazać więc przeczytajcie chociaż tekst:
Gandzia
"Gandzia jest po to by se przypalić,
By po niej zawsze dobrze się bawić,
By mieć dobre serce i dobrze czynić,
By poczuć się wolny i równy wszystkim.
Gandzia jest po to by się nią dzielić,
A jak tak nie jest, nie możesz jej palić,
Bo jeśli palimy w osób kilka,
To tworzy się bardzo fajny klimat,
A jeśli wolisz przypalać sam,
To widać, że z Ciebie wielki jest cham.
Więc jeśli ktoś się Ciebie zapyta.
To wówczas chętnie sobie z nim przypal.
A kiedy Ty będziesz w potrzebie.
Uraczy Cię ten co dziś jest w biedzie.
Legalizuj gandzię
I przypalaj wszędzie.
To jest nasze prawo!
Zawsze takie będzie!
Nabij lufę, przypal sobie,
Skręć dżoincika, nabij faję,
Zasadź, zapal, wyhoduj
I ze wszystkimi się podziel !
Wraz z Janką przez dwa dni ćwiczyliśmy nowo powstałą piosenkę, aż jako tako zaczęło nam to wychodzić. Z trudem udało mi się namówić Jankę byśmy zagrali próbę w klubie „młodych punków” na Staromiejskiej. Gdy nas wysłuchali posypały się brawa.
– Zajebiste! – stwierdził Franek.
– No, zagrajcie jeszcze raz. – prosił Marucha.
– To wasza piosenka? – zapytał Słoniak.
– No pewnie, że nasza. – potwierdziliśmy.
– Fajne. Moglibyście to zagrać na otwarcie „Black Flaga”. – rzucił pomysł Słoń.
– No co Ty?! – zaoponowała Janka.
– A ja myślę, że to dobry pomysł. – podchwyciłem temat.
Tak szczerze to było to moje ciche marzenie od momentu założenia zespołu. Właściwie, to można nawet powiedzieć, że otwarcie „Black Flaga” oraz chęć zagrania na nim, było chyba dużym bodźcem do założenia zespołu na tydzień przed imprezą.
– No, zagrajcie! Przecież dobrze Wam idzie. – przekonywał Marucha.
– Ale przecież mamy dopiero tylko jeden kawałek. – Janka dalej się nie zgadzała.
– Ha! Ale za to jaki fajny. – powiedział Gaweł.
– No co ty, tak bez perkusji i basu? – trwała dalej w swym przekonaniu ma ukochana.
– Ja słyszałem ostatnio gościa, który tylko śpiewał i całkiem dobrze mu to wychodziło. – podał dobry przykład Słoniak.
– Nie tak prędko. Ja się jeszcze trochę wstydzę. – w końcu Janka wyjawiła o co naprawdę jej chodzi.
– E tam, przed nami też się wstydziłaś i wyszło bardzo ładnie, to i w „Black Flagu” będzie dobrze. – stwierdził Marucha.
– Wypijesz parę piwek, to od razu Ci trema przejdzie. – trafnie zauważył Franek.
– Zobaczymy. – zakończyła o tym rozmowę Janka.
Nigdy nie czekałem tak na koniec ferii jak tego roku. Wcale nie dlatego, bym lubił szkołę, bo dla mnie to ona by się mogła nigdy nie zaczynać, ale to właśnie 28 lutego, w ostatni dzień ferii miała się odbyć upragniona impreza. To był wielki dzień w historii siedleckiego punka. Chyba po raz pierwszy mieliśmy własne miejsce i to prawie całkiem niezależne. Co z tego, że bar musiał zarabiać na siebie i piwo kosztowało 3,5 zł i nie każdego było stać na to by się najebać. W końcu nie o najebanie chodzi w punk rocku.
Mimo tego, że plakatów było jak na lekarstwo ludzi przyszło całe mnóstwo. Ciężko było się przecisnąć do baru. Nic dziwnego, jeśli grały czołowe zespoły siedleckiej sceny: OUTSIDE – najpopularniejszy z tutejszych zespołów rockowych, SPOKOJNIE – najpopularniejszy, bo jedyny zespół regowy, a także jedyny zespół grający crust punka – ZNIEWOLENIE. Wszystkie zespoły zagrały zajebiście. Zabawa też była jak nigdy przedtem, czyli bardzo fajna. Wszyscy się chyba bardzo cieszyli, że w końcu coś ruszyło w naszym mieście.
Wszyscy Ci, którzy pomagali w jakiś sposób przy zrobieniu tej knajpy dostali słowny, nieograniczony kredyt na piwo. Korzystaliśmy, więc jak tylko mogliśmy. Stało się tak jak Franek przewidział. Po paru piwach Jankę opuściła trema.
Gdy wszystkie zespoły zagrały już swoje bisy i wszyscy myśleli, iż impreza dobiegła już końca, my wyszliśmy na scenę. Mały pożyczył mi elektryczną gitarę, a ja zacząłem gadać:
– Koncert się jeszcze nie skończył, bo czeka na Was jeszcze niespodzianka, czyli nasz scenkowy debiut. ZBUNTOWANI to na razie tylko ja i Janka. Zagramy dla Was jeden kawałek – no i zaczęliśmy.
Mały wybrał dobrze pasujący efekt i jak dla mnie wyszło zajebiście. Jak na pierwszy raz całkiem nieźle. Parę osób się nawet bawiło i dostaliśmy całkiem niemałe brawa. Dostaliśmy też kilka budujących pochwał jak np. ta od Ryśka:
– Zajebisty tekst i fajne wykonanie!
Jancia dostała nawet propozycję śpiewania w Carasie – jednej z siedleckich kapel rockowych. Gdy o tym usłyszałem zapytałem:
– I co im powiedziałaś?
– Odmówiłam.
– Jak to? Czemu? – zapytałem trochę zdziwiony.
– Bo Carasa gra ciulową muzykę, a ja już śpiewam w jednej kapeli. –odpowiedziała i chyba miała rację.
– Szczęściarz ze mnie. – wyraziłem to co czuję.
Tak oto powstała nasza kapela wraz z knajpą, która też była kawałkiem naszego życia. Kto wie jak bardzo znaczącym? To był wielki dzień.
PAPRYKA RATUJE MI ŻYCIE
…I oto kolejny dzień na skłocie RZECZYWISTOŚĆ. Jak zwykle obudziło mnie zimno. Tego dnia jednak nie wtuliłem głowy zpowrotem głęboko w śpiwór. Nie nakryłem jej kołdrami oraz kocami. Nie próbowałem zasnąć ogrzewany własnym oddechem, który mógłby okazać się śmiertelnym, gdyby szpara wśród koców i kołder zatkała się, a ja spałbym twardym snem. Dziś miałem sprawdzić kolejną ofertę pracy. Zdobyłem ją z Wyborczej z ogłoszenia o treści, „Jeśli lubisz pracę z dziećmi to zadzwoń…”. Dzień wcześniej, w poniedziałek zadzwoniłem oraz umówiłem się na spotkanie o dziewiątej. Dlatego wcześnie wstałem by umyć się i ubrać w czyste ubranie trzymane specjalnie na tego typu okazje oraz by się przygotować. Do sklepu „Kindi Land” dotarłem punkt dziewiąta. Był to dwupiętrowy „supermarket” z samymi zabawkami, pewnie bardzo drogimi. Sprzedawcy byli poprzebierani za ołowiane żołnierzyki. Zapytałem się jednego z nich z kim mam rozmawiać w sprawie pracy. „Żołnierzyk” skierował mnie na górne piętro, gdzie zapytałem się pani za ladą, czy to z nią mam rozmawiać w sprawie pracy. Odpowiedziała mi „tak, ale niestety to jest już nieaktualne”, „Ale ja byłem umówiony na dziś”. „Przykro mi, lecz znaleźliśmy już kandydatów”. – otrzymałem odpowiedź po której wyszedłem i zrobiło mi się przykro. Z goryczą myślałem „kurcze, już czwarty raz się nie udaje. Miałem taką nadzieję na otrzymanie tej pracy. Myślę, że by mi odpowiadała…”. W drodze powrotnej kupiłem mleko i płatki dla psa, a dla siebie chleb, a do niego keczup, bo był tańszy niż dżem. Pieniądze powoli mi się kończyły, więc musiałem oszczędzać, bo następny zakup grzybów mógł się trafić nie wiadomo kiedy. Zrobiłem psu jeść, sobie też. Gdy jadłem ten pierwszy posiłek tego dnia, cieszyłem się, że będąc głodnym bardzo smakował mi ten chleb z keczupem. Jednak, gdy już się najadłem pomyślałem, że przydałoby się nabić dzisiaj butlę gazową. Mógłbym wtedy robić sobie ciepłe posiłki i herbatę. Nie wiedziałem gdzie by ją nabić, lecz nie zraziło mnie to by ruszyć w poszukiwania i podnieść swą stopę życiową. Nabijanie znalazłem dopiero na Ursynowie (kawał drogi). Zajęło mi to czas do wieczora, ale gdy zrobiłem sobie pierwszą herbatę, stwierdziłem, że warto było. Od razu humor mi się poprawił. O porannej porażce myślałem „Może i szkoda, że się nie załapałem, ale pewnie bym się tylko wkurzał obsługując rozpieszczone przez niańki dzieciaki bogatych rodziców, które czas z rodzicami spędzają jedynie podczas obiadów w McDonaldzie”. Tak się pocieszałem mając nadzieję „Przecież w końcu musi się trafić jakaś porządna robota”. W radiu, które odbierało tylko jeden, ale za to najnudniejszy program, czyli „1-ę”, w wiadomościach podali, że parę kolejnych osób umarło z zimna. Wśród nich staruszek, którego nie stać było na opłacenie ogrzewania. „Czy o taką Polskę walczył kiedyś?” Zadałem sobie pytanie, po czym poszedłem połamać deski na noc. Jak zwykle miałem trudności z rozpaleniem tego „złomu”, który miał pełnić rolę pieca. Tracąc nerwy w końcu rozpaliłem za entym razem i położyłem się spać. W środku nocy obudziła mnie skacząca po mej twarzy Papryka. Cały pokój był tak zaczadzony, że nie byłem w stanie zobaczyć nic na odległość wyciągniętej ręki. Szybko wstałem, wziąłem psa i wybiegliśmy z pokoju, a potem z równie zadymionego korytarza. Na pierwszym piętrze dymu nie było. Zostawiłem tam Paprykę, zaczerpnąłem świeżego powietrza i pobiegłem z powrotem do pokoju. Pierwsze, co zrobiłem, to otworzyłem okna, najpierw u siebie, a potem inne by był przeciąg. Następnie zgasiłem piec wlewając do niego wody. Potem zszedłem na dół i czekałem z Papryką, aż się przewietrzy. Szczeniak uratował mi życie. Być może gdyby nie ona to obudziłbym się wśród martwych. Gdyby nie świadomość, że muszę żyć dla Janki i dziecka, które nosi zadowolony byłbym ze śmierci, która wyrwałaby mnie z tego piekła. Tylko Janka i nasze dziecko trzymało mnie przy życiu. Tylko miłość i odpowiedzialność powstrzymywała mnie przed samobójstwem.
Skłoting w Polsce w latach 1998-2000
A to kawałek historii. Artykuł który napisałem przed tym jak wyjechałem do Amsterdamu. Oczywiście mówi o skłotingu w Polsce . Dużo pewnie się zmieniło. Co, może Wy mi opowiecie, bo ja w Polsce bywam zbyt rzadko by się wypowiadać.
Skłoting - alternatywa dla bezdomności.
Skłoty to zamieszkane nielegalnie pustostany. Po co budynki mają stać puste skoro tylu ludzi nie ma dachu nad głową. Prawo do mieszkania powinien mieć każdy, nawet jeśli jest to przeciw ustawom bogaczy. Zjawisko zajmowania budynków staje się coraz bardziej powszechne. To się opłaca ! Nawet jeśli po jakimś czasie Cię wyrzucą to przynajmniej przez ten czas nie zamarzniesz z zimna i będziesz miał własny kąt. Zawsze można zając następny budynek. Wystarczy tylko trochę chęci by znaleźć pustostan, wstawić zamek, poprzynosić trochę wyrzuconych przez innych mebli i jakoś się urządzić. Można podłączyć sobie prąd, wodę i zorganizować sobie całkiem niezły dom. Naprawdę warto. Na pewno lepsze to niż trzęsienie się z zimna, niewygodne spanie czy brak własnego miejsca. Z punktu prawa skłotowanie nie jest przestępstwem. Wykroczeniem jest jedynie brak meldunku w danym miejscu. W ewidentnych przypadkach ( bardzo rzadko ) policja wypisuje za to mandaty, które można olać, bo nie są egzekwowane. Po trzech miesiącach zamieszkiwania, jeśli potrafisz to udowodnić, właściciel może Cię wyrzucić jedynie drogą sądową. Założenie sprawy kosztuje go 700 zł , co nie zawsze mu się opłaca i co daje Ci chwilę na dalsze choć krótkie mieszkanie.
Skłoty to często skupiska ludzi alternatywnych, centra kontrkultury, miejsca na koncerty, biblioteki, knajpy i miejsca gdzie rozwija się wpólnota anarchistyczna. Ludzie tam żyją wbrew państwu i bez jego pomocy. Władza jedynie przeszkadza żyć. Zachęcamy do skłotowania. WOLNE DOMY DLA WOLNYCH LUDZI.

Część 4 co poniedziałkowego cyklu

Brutalny napad policji
To był chyba wtorek. Właśnie dziś była pierwsza miesiączka knajpy „Skłoterskiej”, czyli mijał pierwszy miesiąc od jej założenia. Ogólnie działalność rozwijała się bardzo dobrze. Wszystko szło w pożądanym kierunku. Nawet ostatnio udało mi się zdobyć magnetofon, który podłączałem pod naładowany akumulator, dzięki czemu grała muzyka. Gdy było dla kogo, rozpalałem w piecu, żeby było ciepło. Raz w tygodniu ktoś grał akustyczny koncert, a raz były małe czad-giełdy. Knajpa zyskała sobie już nawet stałych bywalców, którzy nie zważając na skromne warunki woleli przychodzić tutaj, by poczuć punkowy, niezależny klimat, niż siedzieć w smętnych, drogich barach. Coraz więcej ludzi przychodziło do Skłoterskiej. W piątki i soboty spokojnie sprzedawałem dwie kraty, więc zwykle browary musiałem dokupywać później w nocnym sklepie.
Jedyne co mnie martwiło, to ostatnie włamania do knajpy. Zdarzyły się już dwa razy i chociaż nic nie zginęło, to trochę rzeczy zostało zniszczonych. Najbardziej zabolało mnie to, iż zniszczyli moją gitarę – główne źródło mojego utrzymania, a zarazem najcenniejszą rzecz jaką posiadałem.
- Jak ktoś mógł zrobić takie chamstwo? Po co ? Co za po…ne drechy. Niech ja ich tylko dorwę!- tak sobie rozmyślałem płacząc nad kolejną tragedią w moim życiu. Nie chcąc, by włamania się powtórzyły, oraz z zamiarem ukarania sprawców, tymczasowo nocowałem w knajpie, a nie na moim mieszkalnym skłocie- „Rzeczywistości”, na ulicy Dolnej.
Położyłem się spać około północy. Z początku nie mogłem zasnąć, lecz w końcu mi się to udało. Obudziło mnie głośne walenie do drzwi. Nie nazwałbym tego zwyczajnym pukaniem. Ktoś próbował wykopać drzwi. Niewiele się zastanawiając, w jedną rękę chwyciłem rurę, a w drugą krzesło i krzycząc podbiegłem do drzwi :
- Tym razem wam pokażę sku…ysyny, złodzieje !!! - już miałem otworzyć zamek i „powitać” intruzów, lecz moja ręka zastygła na zasuwie. Oblał mnie blady strach, a myśli panicznie zaczęły kołatać po głowie. „Cholera, oni cały czas nieprzerwanie kopią. Nie podziałały na nich moje słowa i groźby. Nawet na chwilę nie przerwali kopania. Przecież normalni złodzieje po czymś takim daliby sobie spokój i uciekli. Cholera! To jacyś psychole. Kur… ! Co ja mam robić?!”
- Czego ode mnie chcecie?! Jestem biedny. Zostawcie mnie ! – zacząłem prosić przestraszony, na co usłyszałem krótkie:
- Zabijemy cię!
„O kur… To naprawdę psychole! Cholera! Co ja mogę zrobić? Może ktoś mnie usłyszy?!” – myślałem gorączkowo. Teraz bałem się już nie na żarty. Szybko pobiegłem do najbliższego okna, otworzyłem je i zacząłem się wydzierać, z nadzieją w głosie:
- Ludzie! Pomocy! Chcą mnie zabić! Pomocy!!! – usłyszałem tylko trzask pękniętych drzwi. Z rozpaczą stwierdziłem, że to nie ma sensu. Wszyscy już śpią. Najbliższa kamienica znajduje się niedaleko ale nikt mnie nie słyszy! Jestem tu sam. Jeśli mnie zabiją, to nikt ich nawet nie zobaczy. Bez świadków będą mogli zrobić ze mną co zechcą! Modliłem się do Boga o pomoc.
Młodziutka, szczenięca Papryka usiłowała schować się przed hałasem. Ja patrzyłem jak drzwi coraz bardziej pękają, pod ciosami kolejnych kopnięć. Strach narastał we mnie cały czas. Cholera. Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu aż tak się bałem.
“Boże, proszę! Niech mnie nie zabiją. Przecież muszę żyć dla Janki i mej córki Nei. Boże, ocal mnie dla nich!” – modliłem się w myślach. Miałem śmierć przed oczyma. Mimo strachu z powrotem wziąłem do rąk krzesło i rurę. Stałem przed drzwiami i przyglądałem się jak drzwi stopniowo ulegają pod naporem intruzów. Najpierw pękły na pół, lecz nie poddały się jeszcze. Potem pojawiło się pęknięcie na górze, później na dole. Po chwili przez szczelinę dało się zauważyć białe, ostre światło latarki.
„Czyżby zabójcy profesjonaliści ?” – pomyślałem ze zgrozą. Kopnięcia nie ustawały nawet na pięć sekund. Po chwili zobaczyłem, jak zamek z mocną, grubą zasówą powoli wygina się, jakby był z masła. To był już jego koniec. Teraz stanąłem twarzą w twarz z napastnikami. Jakież było moje zdziwienie, gdy w drzwiach zobaczyłem …
… ubranego na czarno gliniarza. Tego się nie spodziewałem. Ze zdziwienia pewnie rozwarłem usta, a mój oręż – krzesło i rura wypadły mi z rąk. Zresztą bez sensu byłoby z nimi walczyć. Nawet jak bym wygrał ( a było ich pięciu ), to pewnie by mnie potem wsadzili na dożywocie. Nie wygrałbym z nimi tym bardziej, że przecież byli uzbrojeni.
W pierwszej chwili nawet trochę się ucieszyłem, że to bastardzi, a nie jacyś nazi-debile, czy jakieś psycho-drechy. Szybko jednak zmieniłem zdanie. Z miejsca, ten pierwszy, który kopał rzucił się na mnie z nożem. Na początek dostałem kosą w rękę, potem z pięści w twarz.
„Cholera. Jeśli gliniarze łamią prawo, to są w stanie zrobić mi wszystko.” – przemknęło mi przez myśl. Czułem, że ocieram się o śmierć i że bardzo prawdopodobnym jest, że zginę. Teraz jedynie w ich litości widziałem mój ratunek. Po kolejnych uderzeniach, które spadały na mnie niczym grad, zacząłem prosić:
- Nie róbcie mi krzywdy! Au! Ja mam żonę i dziecko! Muszę na nie zarabiać! – krzyczałem, lecz ciosy nadal nie ustawały. Ten psychol, który bił, zaciągnął mnie do pokoju, przewrócił, usiadł na mnie okrakiem i uderzał dalej.
- Gdzie masz złoto?! - zapytał po chwili.
- Jakie złoto?! Nie mam żadnego złota! – odpowiedziałem zdziwiony, po czym znów poczułem ciosy na swoim ciele.
- Nie oszukuj. Dawaj złoto! Nie oszukuj! – krzyczał, waląc bez opamiętania w moją twarz.
- Jestem biednym człowiekiem. Przecież nie mieszkałbym tu, gdybym był bogaty! – próbowałem tłumaczyć.
- To gdzie masz narkotyki?! Mów !
- Nie mam narkotyków. Au! Nie jestem narkomanem!
- Kłamiesz! – psychol krzyczał i uderzał dalej.
- Nawet nie stać mnie na ćpanie! Mam na utrzymaniu rodzinę!
- Gówno mnie to obchodzi! Dawaj pieniądze !
- Poczekaj! Nie bij! Au! Mam tu na szyi, w portfelu. – nawet nie próbowałem ściemniać. Życie w tym momencie było najcenniejsze. Psychol nie dał mi nawet zdjąć saszetki. Zerwał ją, raniąc mi szyję. Zachowywał się niczym ćpun, bo może tak naprawdę nim był. Gorączkowo zaczął przeglądać mój portfel. Wszystko, co nie było obiektem jego zainteresowania wyrzucał na podłogę: karty telefoniczne, kartkę z numerami i adresami, a nawet mój dowód. W końcu znalazł jedynie 10 złotych, bo akurat tylko tyle miałem.
- I co, to wszystko ?! – zapytał z rozczarowaniem.
- Tak. – odpowiedziałem, na co otrzymałem kolejny cios. W tej chwili wszedł inny gliniarz i powiedział do psychola:
- Przerwij na razie. Niech nam otworzy drzwi do innego pokoju.
„Chwila ulgi.” – pomyślałem z radością. Jeden pokój był zamknięty na klamkę, której nie było w drzwiach. Oczekiwali po mnie że go dla nich otworzę. Na oczach policji chodziłem po pokoju i szukałem czegokolwiek co mogłoby zastąpić klamkę. Teraz dokładniej mogłem obejrzeć ich twarze. Chciałem zapamiętać każdy szczegół, bo mogłoby mi się to kiedyś przydać w sądzie, przy ewentualnym oskarżeniu. Gdy dostrzegłem, że jedna z osób jest kobietą, doznałem szoku.
„Jak kobieta może brać udział w takim okrucieństwie?” – zadawałem sobie pytanie. Strach paraliżował moje myśli, a oni do tego docinali tekstami:
- Co, policja Ci się nie podoba ty pie…ny punku ?
- My Ci pokażemy co to jest przemoc policji! – jeden z nich nawiązał do dużego transparentu wiszącego na ścianie, na którym widniało hasło: „Stop przemocy policji“, oraz namalowana była przekreślona ręka gliniarza, z policyjną pałą. Teraz sobie skojarzyłem, że to być może on był głównym powodem ich wściekłości.
W końcu udało mi się znaleźć nóż kuchenny, którym chciałem otworzyć drzwi. Gdy zobaczył to bastard, który zapowiedział mi przemoc ( nazwijmy go muzykiem ), uderzył mnie w głowę i wytrącił mi narzędzie z ręki.
- Co, z nożem na policjantów? Chciałeś nas pozabijać, tak ?
- Chciałem otworzyć nim drzwi- tłumaczyłem.
- To na drugi raz się zapytaj, czy możesz otworzyć drzwi nożem.
Stanąłem bez ruchu wku…ny i zdezorientowany zaistniałą sytuacją, aż jeden policjant, ten który przerwał psycholowi robotę (nazwijmy go Blondexem), rzekł:
- Otwórz do ch… te drzwi! – zrobiłem to nożem z obawą, iż znów dostanę karę za „napaść na gliniarza z kosą w ręku“. Na szczęście zależało im chyba na obejrzeniu pokoju, bo tym razem mi nie dowalili. Rozglądając się weszli do pomieszczenia. Gdy dostrzegli, że nic szczególnego nie ma, zrobili demolkę, po czym wrócili do pokoju biurowego.
- O, masz już drugą gitarę. – powiedział Muzyk, przez co stało się pewne, kto zniszczył mi poprzednią.
- O, tutaj jest jeszcze jedna – Psychol wskazał na kolejną gitarę , która nie była jeszcze do końca zreperowana.
- No to sobie pogramy – stwierdził Muzyk, siadł na ławce i zaczął grać.
„Cholera ! Nigdy bym nie przypuszczał, że gliniarz, a do tego taki cham, mógłby umieć grać na gitarze. Zawsze sobie wyobrażałem, że ci, którzy uczą się grać na gitarze są wrażliwi i równi.” Teraz ten głupawy stereotyp legł w gruzach. Zresztą, w bonheadzkich kapelach też przecież grają gitarzyści, więc było to tylko złudzenie.
- Przecież na tym się nie da grać – rzekł i zamienił zepsutą gitarę na dobrą. – O, ta już lepsza – stwierdził i zaczął grać, co prawda nie najlepiej. Były to jakieś ogniskowe melodie. Gdy tamten grał, Blondex zażądał ode mnie dowodu.
- Nie mam przy sobie. Został wysypany na podłogę w tamtym pokoju, wraz z całą zawartością mojego portfela.
- To idź po niego. – rozkazał i ruszył za mną. Z pośród porozrzucanych kart telefonicznych, papierów, zdjęć itp.znalazłem mój dowód i dałem Blondexowi. Po chwili wróciliśmy do reszty policjantów. Muzyk jeszcze grał, a pozostali szperali, gdzie się da. Psychol dostrzegł butlę gazową i odpalił ją na cały zycher. Blondex zaczął mnie przepytywać z dowodu, by sprawdzić, czy rzeczywiście należy do mnie.
- Jak się nazywasz? Imię ojca? Data urodzenia? Adres zamieszkania? - pytał raz za razem, a ja odpowiadałem mu, zgodnie z prawdą.
- Pochodzisz z Siedlec ?
- Tak.
- To co tutaj robisz ? – zapytał zszokowany, jakby to było dziwne, że ktoś wyemigrował do Warszawy.
- Zarabiam na rodzinę. – „spowiadałem” się dalej.
- Tutaj? Nie możesz u siebie ? – zapytał, z oburzeniem lokalnego rasisty.
- Niestety, w moim mieście nie ma wolnych miejsc pracy.
- A tutaj co robisz?
- Gram na gitarze.
- Żebrzesz ?
- Gram na gitarze. – powtórzyłem stanowczo.
- A jakiej muzyki słuchasz? Pewnie punka? – dodał z pogardą Muzyk.
- Różnej. – odpowiedziałem.
- Włącz magnetofon, zobaczymy.
W magnetofonie był Fate, więc pomyślałem, że przyczepi się też do muzyki. Trafiłem wesoły kawałek- „Ska”, który zupełnie nie pasował do grozy sytuacji.
- Ooo… Nawet da się słuchać. – stwierdził Muzyk ze zdziwieniem.
- Szybko załatwiłeś sobie nowe gitary. – zauważył tym razem Psychol.
- Nie na długo. Ha! Ha! Ha! – złowieszczo zaśmiał się Muzyk, a Psychol złapał gorszą gitarę za gryf i zamachnął się, w momencie kiedy ja rozpaczliwie prosiłem.
- Proszę, nie psujcie mi jej. Nie będę miał jak wyżywić rodziny! Bądźcie ludźmi! – niestety, moje prośby nie przyniosły żądanego rezultatu. Zostały przerwane przez psychola, który bezlitośnie roztrzaskał pudło gitary na mojej głowie. Ani się otrząsnąłem, to samo zrobił Muzyk z instrumentem, na którym przed chwilą pogrywał. Byłem zrozpaczony i obolały. Nie mogłem pojąć ich okrucieństwa i bezwzględności. Straciłem kolejne źródło utrzymania. Kto mi teraz da gitarę, skoro moi wszyscy znajomi, którzy posiadali takowy instrument pomogli mi ostatnio, a ich własność roztrzaskała się przed chwilą na moim łbie. Z przerażeniem zastanawiałem się, czy uda mi się przeżyć tę tragedię. Mieli niezły ubaw z tego, że rozwalili mi instrumenty. Bałem się. Wszystko wskazywało na to, że oni rzeczywiście chcą mnie zabić. Naiwność i nadzieja mówiły mi: „Co ty. Przecież to są policjanci, nie mordercy. Zalazłeś im za skórę, więc chcą cię tylko przestraszyć.” Niestety, fakty mówiły zupełnie co innego. Papryka gdzieś schowała się, jak kopali w drzwi i od tamtej pory nie wychodziła.
- I tak były kiepskie. Haha! – stwierdził rozbawiony Muzyk.
- Nie będzie grania.
- Eee tam. Gra jeszcze magnetofon. – cieszyli się, gdy ja z każdym słowem coraz bardziej nienawidziłem tego co robili. Ile bym dał, żeby stanąć z nimi do walki, mając równe szanse. Niestety. Byłem sam, bezsilny i ogarnięty niemocą. Ukradkiem zapytałem kobiety:
- Jak pani może patrzeć na to, a co dopiero uczestniczyć w takim okrucieństwie?
- Nie jestem kobietą. – postać odparła oburzonym, męskim, basowym głosem, a ja nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Ukradkiem przyjrzałem się bardziej i stwierdziłem, iż może to jest naprawdę facet. Niestety, naszą rozmowę usłyszał Muzyk, który nie wiadomo po co, od jakiegoś czasu podgrzewał na gazie metalowy pręt.
- Obrażasz naszego kolegę? Zaraz z ciebie zrobimy kobietę!
- Proszę. Nie róbcie mi krzywdy! Ja mam żonę i dziecko!
- A miałeś kiedyś rozgrzany pręcik w dupie ?
Gdy to usłyszałem, nogi się pode mną ugięły i momentalnie zalałem się zimnym potem. Teraz już byłem pewien, iż chcą mnie zabić. Miałem zginąć śmiercią, która nie należała do przyjemnych.
„Co za chory umysł mógł wymyślić taką torturę?! Co za psychole! Muszę się ratować. Musi mi się udać! Znając teren, wybiegnę z budynku dużo szybciej, niż oni. Może uda mi się dobiec do najbliższego wieżowca. Na otwartej przestrzeni mnie nie zabiją, będą bali się świadków. W bloku tym bardziej. Najgorsze, że zostawię Paprykę, ale może jej nie znajdą. Może psa nie zabiją... Ku...a… Nic nie mogę zrobić! Boże pomóż!” – myśli miałem chyba z tysiąc na sekundę.
W takich chwilach człowiek pracuje na najwyższych obrotach. Musi dać z siebie wszystko, a nawet więcej. Dużo więcej. Spostrzegłem, że droga do drzwi jest wolna i najszybciej jak tylko mogłem, a może jeszcze prędzej dałem dyla. Na klatce było ciemno lecz to dawało mi tylko przewagę. Ja przez miesiąc zdążyłem dokładnie poznać drogę – gliniarze nie. Każde pół piętra brałem jednym skokiem, chociaż miało po sześć schodków. Skacząc ani razu nie zatrzymałem się na ścianie. Łapałem się poręczy i skakałem dalej w przeciwnym kierunku. Z tą szybkością mógłbym pewnie bić rekordy. Jednym ruchem zatrzasnąłem za sobą drzwi by zyskać choć te parę sekund, które gliniarze stracą na ich otworzenie. Potem biegłem do oddalonych o jakiś kilometr bloków. Po jakichś, może dwustu metrach usłyszałem głośne:
- Stój! Bo strzelam ! - nawet nie zwolniłem. Przecież właśnie przed śmiercią uciekałem. Jakże miałbym się jej poddać. Na otwartej przestrzeni miałem szansę, że w ogóle nie wystrzeli z obawy na przypadkowych świadków. W zamkniętym pomieszczeniu nie wierzyłem w litość tych gliniarzy psychopatów. Nie po tym co mi zrobili i co usłyszałem. Na wszelki wypadek robiłem niespodziewane ruchy i skręty oraz biegłem jak najszybciej by jak najbardziej zwiększyć dystans. Tylko raz się obejrzałem gdy usłyszałem głośne:
- Ku...a je...na ! - to Psychol wywrócił się na lodzie. Po tym może zaprzestał pościgu. W końcu dobiegłem do bloku. W duchu modliłem się tylko aby drzwi klatki były otwarte. Cholera ! Pie...ony domofon! Zamknięte. Ucieka

Zapraszam na nasze strony http://www.positi.blogspot.com

OdpowiedzCytat
Opublikowany : 25/01/2010 6:05 pm
mgriks
rozmówca

Oto część szósta.("Straszna Podróż") Miłego czytania !!!

STRASZNA PODRÓŻ
...Poszedłem dokładnie tak jak wytłumaczył mi „Dziadek”. Mimo, że objaśniał mi drogę dwa razy to cały czas obawiałem się, iż mogłem ją pomylić. Tym bardziej, że była skomplikowana, a i opis nie był najdokładniejszy. Przechodząc przez wieś liczącą kilka domów i dwie piaszczyste drogi minąłem kobietę z niemowlęciem w wózku. Jak to zazwyczaj bywa w tak małych miejscowościach, zmierzyła mnie spojrzeniem mogącym wyrażać tylko jedno: „Po co tu przyszedłeś? Nie jesteś tu potrzebny”. Na me uprzejme „dzień dobry” odpowiedziała chyba jedynie z poczucia dobrego wychowania. Od razu potem sobie pomyślałem: „Przecież to całkiem prawdopodobne, że pierwsze co zaraz zrobi, to zadzwoni na straż graniczną, by powiadomić, że mnie widziała. „Przecież ci mieszkający tak blisko granicy ludzie na pewno mają jakieś układy z tymi sk...ielami” - myślałem. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że to żona któregoś z nich. Na plecach niemalże czułem śledzący mnie wzrok z tych na pozór cichych, niemalże pustych domów. Szedłem prawie otwartym terenem. Przez lornetkę można by mnie zobaczyć pewnie z kilku kilometrów. Gdy tylko opuściłem wioskę minął mnie maluch z dwoma gośćmi. „To na pewno ci, którzy wracają ze zmiany. Na pewno mnie zatrzymają”. – przemknęło mi przez głowę. Pomimo strachu, jaki mnie ogarnął z całych sił starałem się wyglądać naturalnie, niczym beztroski turysta, który zgubił drogę. Gdybym tylko mógł już dawno bym się wycofał z tej niebezpiecznej podróży, jednak mimo wszystko musiałem iść naprzód. Gdy tylko mnie minęli odetchnąłem z ulgą. Doszedłem do końca drogi, a tu do k...y nie widać żadnej rzeki. „Coś się pokićkało staremu dziadowi” – myślę w panice. Idę jednak dalej wzdłuż krzaków by nie wzbudzać podejrzeń. „Jakich i czyich?” – zapytacie. Byłem jak zwierzyna łowna, która wszędzie czuje się zagrożona, i obserwowana. Która z przerażeniem wysłuchuje strzału i obawia się go w każdej chwili.
„Zaraz, zaraz” – spostrzegam, że krzaki ciągną się wzdłuż jednej linii. „To musi być rzeka” – myślę z nadzieją delikatnie przedzierając się przez zarośla. Brzeg był tak urwisty i zarośnięty, że mało, co nie wpadłem do wody. „Oj, oj, tędy nie zejdę. Narobiłbym takiego plusku, że zestrzeliliby mnie jak kaczkę… no, może tylko złapali”.
Szybko jak tylko mogłem przebrnąłem przez nie więcej niż na 10 metrów szeroką i głęboką do pasa Nysę Łużycką. Brzeg po drugiej stronie był także urwisty. Użyłem wszystkich sił, by na niego wskoczyć, bo w takich chwilach nie ma czasu na powtarzanie. Wszystko starałem się robić na 100%, albo nawet więcej. Myśli o zmęczeniu wtedy się już nie liczyły. „No to już jestem w Niemczech” – pomyślałem będąc na drugim brzegu. Przed oczami ukazało mi się pole ziemniaków, a za nim las. Pomknąłem przez nie najszybciej jak tylko mogłem. „Kur..., jeśli dziadek kitował zestrzelą mnie jak kaczkę” – myślałem biegnąc. Niemalże czułem na sobie wzrok mierzącego do mnie snajpera. Już słyszałem jak krzyczy:
– Stój, bo strzelam!!!
Co bym wtedy zrobił??? Ani wówczas, ani teraz nie potrafię sobie odpowiedzieć na to pytanie. Tyle się znamy ile przeżyliśmy. Udało mi się wbiec do lasu. Przebiegłem kawałek niczym Indianin schylony i uważający na patyki, by ich trzask nie zwrócił niczyjej uwagi. Jednocześnie poruszałem się szybko jak strzała. Gdy przebiegłem tyle by, choć trochę być pewny, że nikt mnie nie goni, schowałem się w krzakach i szybko ubrałem się, by mniej rzucać się w oczy. Biegnąc i tak zwracałem na siebie zbyt dużo uwagi. Jednak im szybciej i dalej oddaliłem się od granicy, tym bezpieczniej się czułem. Wraz z pozostającą w tyle Polską oddalałem od siebie podejrzenia o nielegalne przekroczenie granicy, „przestępstwo”, które popełniłem. Przebiegłem przez las i mym oczom ukazała się autostrada ogrodzona metalową siatką. Nigdzie nie widziałem żadnego przejścia. „Kur...! Dziadek nic mi o tym nie mówił. A jeśli ta siatka to granica i tak naprawdę jestem jeszcze w Polsce??” – pomyślałem panicznie, nie widząc nigdzie przejścia. „Może będzie gdzieś pod tym wiaduktem” – pomyślałem z nadzieją i udałem się tam, już nie biegiem lecz spokojnym nie za szybkim krokiem. Byłem już tak daleko od rzeki, że tym bardziej, jeśli nie miała się okazać granicą, mogłem uchodzić za spacerowicza. Jeśli jednak, o zgrozo, ta siatka okaże się granicą…
…wolałem nawet o tym nie myśleć. Podchodzę z nadzieją do pierwszej furtki, z obawą, że mnie prąd pokopie, albo włączy się jakiś alarm, łapie za klamkę i…
„Kur...! Zamknięte. Ale… zaraz, zaraz. Ta siatka wcale mi nie wygląda na graniczną” – dostrzegłem po raz kolejny światełko w tunelu. Nie było na niej żadnych oznaczeń ani drutu kolczastego, nie była pod prądem, a do tego jakaś taka cienka. Podszedłem do drugiego przejścia…
…Kamień spadł mi z serca otwierając furtkę. Wszedłem po schodkach na autostradę. Z jednej strony zobaczyłem sznur samochodów czekających na odprawę graniczną do Polski, zaś z drugiej strony nie zobaczyłem żadnego miasta Forst o którym mówił Dziadek. Jedyne co zobaczyłem to parę domków daleko za autostradą. Zszedłem z wiaduktu i udałem się w ich kierunku. Łapanie stopa w tym miejscu byłoby zbyt ryzykowne więc szedłem po nieogrodzonych sadach nieopodal domostw. Pod jedną gruszą znalazłem parę owoców, które mimo cierpkości choć trochę napełniły mój żołądek. Wątpię, czy ktokolwiek chciałby ich użyć chociażby do kompotu. Jednak dla mnie były wówczas miłym znaleziskiem. Po jakiś dziesięciu minutach spaceru pojedyńcze domy zaczęły się zagęszczać i pojawiła się szosa. Znaczy się, dotarłem do wioski. Nie czułem się tu pewnie. Gdy zobaczyłem pierwszego człowieka w pierwszej chwili wpadło mi do głowy by się ukryć, gdzieś uciekać i nie dać się zobaczyć. Opanowałem się jednak i z największym spokojem i luzactwem, na jaki było mnie stać minąłem go w odległości dziesięciu metrów. Modliłem się w duchu, by się przypadkiem nie odezwał jak to ludzie na wsiach mają w zwyczaju. Mój akcent pewnie mógłby zdradzić skąd pochodzę nawet przy zwykłym „Guten Tag”(tłum.dzień dobry). Na szczęście Niemiec był tak zajęty swoim samochodem, że prawdopodobnie nawet mnie nie zauważył. Gdy tylko zobaczyłem drogę do lasu skręciłem w nią. Drzewa w lesie były jakby sadzone od linijki. Wszystkie w takiej samej odległości od siebie. Niemiecka dokładność dała o sobie znać.
Miałem nadzieję, że moja orientacja mnie nie zawiedzie. Udałem się w kierunku przeciwnym niż granica, by zbliżyć się do autostrady. Tak przynajmniej mi się wydawało. Na początku unikałem dróg, a nawet ścieżek lecz gdy zorientowałem się, iż w lesie nie widać ani żywej duszy, zacząłem iść leśnymi drogami, co było ulgą dla mych zbolałych nóg. Co prawda tu i ówdzie były one piaszczyste i tym samym ciężkie do przebycia, ale ja musiałem iść naprzód. W pewnym momencie, z daleka usłyszałem szum, który mógł pochodzić tylko od samochodów na autostradzie. Zacząłem podążać za tym dźwiękiem i wkrótce szum przerodził się w hałas pojedynczych aut, a moje domysły zamieniły się w rzeczywistą autostradę przed moimi oczyma. Nadal dzieliła mnie od niej siatka lecz już wiedziałem, że nie ma nic wspólnego z granicą i jak będę musiał to ją też pokonam. Okazało się jednak, że co jakąś odległość jest w niej furtka, która spełnia rolę wyjścia ewakuacyjnego. Gdy w końcu dotarłem na autostradę od razu zacząłem zatrzymywać samochody. Autostrada ciągnęła się od horyzontu do horyzontu i była prosta jak strzała. Żadnego, nawet najmniejszego zakrętu. Szedłem poboczem i machałem do przejeżdżających z zawrotną prędkością samochodów. Mijały mnie co chwila lecz żaden z kierowców nawet nie zwolnił na mój widok. Może ich najnowsze samochody były zbyt szybkie, by zauważać z nich ludzi. „Sku...yny” – myślałem. Moją złość potęgował fakt, że nie czułem się tu bezpiecznie. Już z daleka obserwowałem każde auto z obawy, że będzie to policja graniczna. Prawdopodobieństwo, że w którymś samochodzie może siedzieć jakiś faszystowski kapuś też wcale nie dodawało mi odwagi. Ten stres i bezskuteczność mojego łapania złożyły się na to, że zszedłem z autostrady z postanowieniem, że dojdę może chociaż do pierwszego zakrętu (może gdzieś tam za horyzontem) lub do tego miasta – Forst, które miało być tak blisko, a nie mogłem tam trafić. Wyczerpany z sił szedłem przez las rozmyślając: „Nie spałem już prawie dwie doby, jestem głodny i zmęczony. Jeśli po takim wysiłku by mnie złapali, chyba by mnie rozwalili psychicznie. Boże. Proszę nie dopuść do tego, bo i tak już bardzo się wycierpieliśmy”. – modliłem się w duchu. Zaczęło się już nieźle ściemniać, a zakrętu wciąż nie było widać. „Przeszedłem już wystarczająco daleko” – pomyślałem. „Muszę zaryzykować, bo nie wiadomo ile jeszcze mogę tak iść” – postanowiłem wchodząc z powrotem na asfalt. Znowu machałem bez żadnego skutku. Czasami oczu napływały mi łzy, bo wyczerpanie psychiczne i fizyczne powoli zaczęło mnie przerastać. Najchętniej położyłbym się spać gdzieś w lesie lecz wiedziałem, że nie mogę. Moje dziecko było w obcym kraju, bez rodziców i bez domu. Jak najszybciej musiałem do niego dotrzeć, by mu pomóc. Na upragniony odpoczynek nie mogłem sobie jeszcze pozwolić.
Doznając obojętności tych wszystkich kierowców, którzy mnie mijali, zacząłem ich prawie nienawidzić. „Co za egoistyczni s...iele. Założę się, że gdybym pokazywał im środkowy palec, to szybciej by się zatrzymali. W dzisiejszych czasach ludzie może bardziej wolą komuś wpieprzyć niż zrobić komuś przysługę taką jak podwiezienie.
Po paru godzinach cieszył mnie jedynie fakt, że jeszcze nie zatrzymała mnie policja. W końcu, w jednym spośród niezliczonej liczby aut, które bezdusznie mnie minęły, trafił się ten wybawiciel, który pierwszy się zatrzymał. Pobiegłem do niego najszybciej jak tylko mogłem z obawą, by się nie zdążył rozmyślić. Otworzyłem drzwi i zapytałem po niemiecku:
– Dzień dobry. Czy jedzie pan może w kierunku Berlina?
– Nie, ale jadę do Cottbus.
– Ale chyba będę mógł złapać stamtąd jakiś pociąg do Berlina?
– O tej porze to nie wiem, czy na pewno, ale za dnia to jeżdżą prawie co godzinę.
– O tej porze to i żaden z samochodów się nie chce zatrzymać. Szczególnie na tej trasie. Może zbyt szybko jadą, by mnie zauważyć.
– Na autostradzie w ogóle nie można się zatrzymywać. Jedynie, gdy się samochód zepsuje.
– Tak lecz kto ma się zatrzymać, to i tak się zatrzyma.
– Też prawda – potwierdził Niemiec. Rozmawialiśmy tak przez chwilę jak to zwykle na stopa, by podtrzymywać rozmowę, po czym kierowca włączył radio i przestał mnie zagadywać. Być może zauważył, że byłem zbyt zmęczony, by dalej gadać. Z uprzejmości próbowałem nie zasnąć lecz po prawie 40 godzinach bez snu nie było to łatwe. Powtarzający się obraz mijanych samochodów, lamp i innych obiektów, działał na mnie bardzo usypiająco. W pewnym momencie wszystko zaczęło się rozmywać i ze sobą zlewać. Ta faza zmęczeniowa nawet mi się podobała. Jedynie co, to powieki stawały się coraz cięższe i coraz trudniej mi było je otwierać, aż w końcu…
– Chcesz wysiąść koło stacji? – obudziło mnie głośne pytanie.
– Że co? – odpowiedziałem półprzytomny po polsku.
– Jak chcesz iść na pociąg to tam na wprost masz peron.
– OK. Wielkie dzięki. Mam nadzieję, że następnym razem będę mógł się jakoś odwdzięczyć – powiedziałem mój stały tekst wychodząc z samochodu.
– Ha ha! Do widzenia!
– Do widzenia – pożegnałem się z moim wybawcą i ruszyłem w dalszą drogę.
W Cottbus zdążyłem jeszcze na pociąg do Berlina. Miałem szczęście, bo czekając i pałętając się na stacji mógłbym ściągnąć na siebie pytanie zadane przez jakiegoś z policjantów : „Czy mogę zobaczyć pański paszport ?”. Szczególnie przy polskiej granicy często kontrolują ludzi by wyłapać nielegalnych.
Najtrudniejsze było już za mną lecz zagrożenie było wciąż bliskie. Nie chciałem by po tylu trudach, cierpieniach i nerwach to wszystko okazało się daremne. Wciąż musiałem być bardzo ostrożny.
W pociągu konduktorka sprzedała mi „łikendowy” bilet. Zapewniała mnie, że będę mógł przejechać na nim całe Niemcy. Jednak jadąc z Magdeburga inna kanarka oznajmiła mi, że bilet jest już nie ważny.
- Jak to nie ważny ? - zapytałem się nie mile zaskoczony.
- Bilet „łikendowy” jest ważny tego samego dnia co został kupiony plus trzy godziny dnia następnego, które już minęły.
- Jak to? Przecież ta konduktorka, która mi go sprzedała zapewniła mnie, że mogę przejechać na nim całe Niemcy.
- Jeśli kupiłbyś wcześniej bilet, to praktycznie jest to możliwe, ale teraz bilet jest już nie ważny i musisz kupić następny.
- Co ? Nie będę kupował żadnego następnego biletu. Tamta konduktorka powiedziała, że na tym bilecie mogę jechać przez całe Niemcy więc chyba mam do tego prawo. Czyż nie ?
- Nie wiem co tamta konduktorka powiedziała, ale ja widzę, że ten bilet jest już nie ważny i możesz kupić nowy albo wezwę policję.
„Tego mi jeszcze brakuje.” pomyślałem, a powiedziałem głośno.
- Dobrze. Ja kupię ten bilet, ale uważam, że to wszystko to oszustwo i złodziejstwo i wszystkim będę o tym opowiadał, a do tego dam znać mojemu koledze by napisał o tym w prasie. Te słowa ją trochę zszokowały jednak dalej czyniła swoją powinność.
- Ja myślałem, że Niemcy nie kradną. Ty mnie straszysz policją, a to właśnie takimi oszustami jak ty powinni się zająć.
-Ja tylko wykonuję swoją pracę. To nie moja wina, że tamta konduktorka sprzedała Ci bilet za 15 dwunasta - zaczęła się tłumaczyć.
- Ale to Ty bierzesz pieniądze za te oszustwo, a do tego straszysz mnie policją. - Na te słowa już nic nie powiedziała tylko w milczeniu kontynuowała wypisywanie. Gdy miałem już kolejny „łikendowy” pomyślałem sobie : „O nie, myślicie, że sobie na mnie zarobicie ? Nie tym razem.” Z tą myślą ruszyłem krok w krok za konduktorką śledząc uważnie jej poczynania. W końcu gdy znalazła kolejne ofiary ( dwóch młodych punków z psami ), podszedłem do niej i ze zwycięskim uśmiechem oznajmiłem:
- Ja mam dla was bilet łikendowy, który jest ważny na 5 osób czyli na Was też.
- Dzięki Ci człowieku - usłyszałem od punków, a służbistka sprawdziła bilet, który sama przed chwilą wydrukowała. „Ordnung must zijn” (porządek musi być) - ma się rozumieć.

W końcu dojechałem do tego wymarzonego miasta Amsterdam. Niestety nie byłem w stanie podziwiać go i cieszyć się jego urokiem. Moje myśli skupione były nad znalezieniem mojej rodziny. Nie wyszedłem nawet ze stacji, a już miałem nową kartę telefoniczną w automacie by dodzwonić się do rodziców. Najpierw zdałem im „raport” o tym, że w końcu tu dotarłem. Tata bardzo się ucieszył, że mi się udało. Powiedział, iż Janka także jest już w Amsterdamie i że teraz poszli szukać jakiegoś hotelu oraz, że chcą się ze mną spotkać o 20.00 przed głównym wejściem dworca centralnego. Miałem jeszcze godzinę. Choć byłem bardzo zmęczony to z ciekawości oraz z wielkiej potrzeby znalezienia dla nas jakiegoś miejsca do spania, ruszyłem zobaczyć to interesujące miasto. W rozwiązanie z hotelami zupełnie nie wierzyłem, bo w ten sposób stracilibyśmy cały nasz zapas pieniędzy szybciej niż byśmy to mogli zauważyć. Teraz mogłem się postukać w głowę, iż nie zdobyłem wcześniej ani żadnych adresów, ani telefonów, ani nic co mogło by nam pomóc znaleźć jakąkolwiek życzliwą duszę. Po tym jak oszustwo wyszło na jaw byliśmy zdani tylko na siebie. Sami w obcym mieście, bez znajomości NIKOGO, nie znając nawet języka ( angielski Janki był na poziomie nie mówienia w nim powodowanym wstydem, zaś mój niemiecki, choć wystarczająco dobry raczej zatrzaskiwał niż otwierał drzwi pamiętających jeszcze okupację Holendrów).
Nieopodal Dworca Centralnego zauważyłem paru alternatywnie wyglądających gości, którzy robili „fajer szoł” bez ognia, ale za to z muzyką. Bez ognia tzn. gościu miał przy łańcuchach dołączone wstążki, które dawały bardzo fajny efekt. Inny do tego grał na bębnie i całość wychodziła im całkiem nieźle. W rozmowie dowiedziałem się, że otwarty ogień i prawdziwy fajerszoł jest tutaj zakazany. Dlatego te wstążki. Trochę im się zżaliłem ze swego losu po czym dotarłem do sedna i zapytałem:
- A czy Wy znacie jakieś skłoty, gdzie moglibyśmy się przespać?
- My to sami jesteśmy gośćmi. Teraz, w wakacje wszędzie mają gości. Tak o, jak się nie zna nikogo to ciężko, ale z dzieckiem to może się ktoś nad Wami zlituje.
- Tu nie daleko jest czeski skłot. Tam możecie zapytać. Po czym wytłumaczył mi, gdzie on jest. Pogadaliśmy sobie trochę po czym wróciłem pod dworzec główny na umówione spotkanie. By skrócić choć trochę czas wyczekiwania i zmniejszyć moją niecierpliwość, zacząłem pisać roździał, który właśnie czytasz. Co raz zerkałem wokoło, by sprawdzić, czy gdzieś nie idą ku mnie moje ukochane. W pewnym momencie zobaczyłem biegnącą do mnie Jankę. Wpadliśmy w swe objęcia i oboje rozpłakaliśmy się ze szczęścia.
- Na reszcie się spotkaliśmy!
- Tak bardzo się martwiłam.
- Najważniejsze, że się udało.
- A gdzie Nea, Jacek i Wanda ?
- No właśnie. Może Ty mi powiesz ?
- Jak to? To jeszcze się z nimi nie widziałeś?
- Nie.
- Przecież oni tu siedzą za rogiem.
- Jak to? To ja tu siedzę obok nich i nawet o tym nie wiem?
- No, oni tu są za rogiem.
- To chodźmy do nich prędko.
Okazało się, że chodząc po dworcu, szukając ich wcześniej , przechodziłem koło nich dwa razy lecz przypadek zadecydował, iż się nie zobaczyliśmy.
Nasza radość, że w końcu jesteśmy razem była przeogromna. Nea ściskała mnie tak mocno jak chyba nigdy przedtem.
- Nigdy Was już nie opuszczę. Wszystko będzie dobrze.-obiecałem ściskając się z moją rodziną. Gdy w trójkę już wystarczająco się naprzytulaliśmy, bardzo serdecznie przywitałem się z Wandą i Jackiem.
- Dziękuję Wam bardzo za opiekę nad Neą.- dodałem z całego serca. Potem opowiadaliśmy sobie po krótce, co wszyscy przeżyliśmy. Dowiedziałem się z tego, że szczególnie Wanda, Jacek i Nea mieli także ciekawe przygody. Może kiedyś , gdy opowiedzą mi je ze szczegółami będę mógł je dodać do tej historii.

Zapraszam na nasze strony http://www.positi.blogspot.com

OdpowiedzCytat
Opublikowany : 08/03/2010 4:58 pm
StellaArtois
weteran forum

Po pierwsze, do przeczytania tego wątku skłonił mnie maniakalny upór autora, by publikować kolejne odcinki "książki" w nowych tematach.
Uderzyło mnie stwierdzenie z dość górnolotnie zatytułowanej części "WSTĘP FILOZOFICZNY", a mianowicie:

Nie zostawiajmy literatury tylko tym, którzy ukończyli po 10 fakultetów polonistyki i językoznawstwa, bo często (mam nadzieje, że nie zawsze) są oni tak już wpasowani w system, że pisanie o dobrych rzeczach już ich mało interesuje. Poza tym ich życie często (mam nadzieję, że nie zawsze) stało się tak nudne, że cóż ciekawego mogą napisać? Nic dziwnego, iż prości Dobrzy ludzie przestają sięgać po książki.

Miło się dowiedzieć, że moje życie jest nudne. Naprawdę, jestem dozgonnie wdzięczna za tę informację ^^ A do rzeczy. Książka jest z deka, a nawet z kilograma, grafomańska. Stylistyka leży, dialogi leżą i kwiczą. Powtórzenia, niezrozumiałe synapsoidalne konstrukcje zdaniowe, praktycznie brak świata przedstawionego. Doprawdy szumne i na wyrost jest nazywanie tej pisaniny "książką".
Nie neguję treści, nie podoba mi się forma, kolokwialnie mówiąc, jest do bani. Ale pewnie moje zdanie jest uwarunkowane owym tajemniczym systemem, w którym tkwię jak w stopionej plastelinie i z którego wydostać się niepodobna.
"Prości i dobrzy ludzie" sięgają po książki częściej, niż się Szanownemu Autorowi wydaje i właśnie z tej przyczyny książka nie może być napisana topornie.

Przepraszam za tą moją, może nie do końca miłą nagonkę, ale musiałem jakoś usprawiedliwić swój prosty styl pisania. Tak naprawdę to ja bardzo szanuję studentów, szczególnie tych, którzy oparli się długiemu wpasowywaniu ich do systemu i mimo wszystko pozostali sobą.

Prosty styl pisania, a styl pisania odpowiadający wczesnym klasom podstawówki to dwie różne rzeczy. Styl, wbrew pozorom, nabywamy nie tylko na "10 fakultetach polonistyki i językoznawstwa", ale także czytając książki i szkoląc warsztat pisząc samodzielnie.
To tyle ode mnie. Jeszcze taka drobna uwaga, coś, co mnie uderzyło i nawet rozbawiło. Kierowcy na autostradzie nie zatrzymywali się nie z powodu swego prostactwa i chamstwa, nawet nie z powodu swoich drogich samochodów. Na autostradzie jest zakaz zatrzymywania się, po prostu.

OdpowiedzCytat
Opublikowany : 16/03/2010 2:36 pm
mgriks
rozmówca

"Obrona Skłotu Kalenderpanden"-"Los Buntownika"cz.8 co poniedziałkowego cyklu

Jako, że książka "Los Buntownika" Marka Griksa jest już skończona i poprawiona, korzystając z życzliwości stron: www.positi.blogspot.com , www.cia.bzzz.net  , www.pl.indymedia.org , www.anarchista.org , www.czsz.bzzz.net , www.anarchipelag.wordpress.com , oraz forów: www.wegetarianie.pl/XForum.html , www.an-arche.pl , www.forumveg.pl i innych (jeśli chcielibyście dołączyć do tej listy dajcie znać !) kontynuujemy co poniedziałkowy cykl publikowania najciekawszych rozdziałów książki. Ponadto w każdy wtorek w audycji "Polonia Aktywna" będziemy czytać ją w formie słuchowiska dla tych co czytać nie mogą lub wolą posłuchać. 
PS:Wciąż szukamy wydawcy, który by chciał się zająć jej papierową wersją. więcej informacji, fragmentów etc. na www.positi.blogspot.com O to część siódma.("Obrona Skłotu Kalenderpanden") Miłego czytania !!!

OBRONA SKŁOTU KALENDERPANDEN
Tak se gadaliśmy, aż w pewnym momencie dało się słyszeć głos płynący z głośników.
     – Właśnie podsłuchaliśmy przez radio, że bastardy z ME zaczęli mobilizację. Od teraz mamy jakieś 2-3 godziny na przygotowanie obrony. Wszyscy Ci, którzy muszą wrócić do swych domów niech zrobią to teraz, zaś wszystkim, którzy mogą zostać by bronić tego miejsca z góry dziękujemy. Zacznijmy budować barykady!!! – zakończył okrzykiem.
     – Ho! Ho! A jednak coś będzie się działo –  powiedział Miner zacierając ręce.
     – A my, niewierne Tomasze wątpiliśmy – zaśmiałem się.
     – Teraz już rozumiem po co ten film – by zagrzewał  do walki.
     – A party i koncert, by przyciągnąć ludzi.
     – I wszystko utrzymane w najskrytszej tajemnicy, by bastardy się nie dowiedziały.
     – To jest organizacja, no nie?
     – No, no, no…
     Wszyscy zaczęli wychodzić ze skłotu. Jedni po to by zacząć budować barykady, drudzy by powrócić do swoich domów. Tych ostatnich jednak było zdecydowanie mniej. W wirze pracy szybko trafiła mi się robota. Zacząłem wynosić specjalnie wcześniej ze sobą zespawane stemple – metalowe rury, które zespawane ze sobą, tworzyły coś na kształt gwiazdy. Z takich konstrukcji szybko powstała barykada, którą było trudno przejść, przesunąć, przeforsować, czy zniszczyć. Gdy z kimś wynosiłem taką metalową konstrukcje, zobaczyłem jak jeden z nas siedzi w małej koparce. Z dziką radością w oczach rozwalał nią płytki chodnikowe oraz kostkę brukową. Potem budowano z nich barykady lub rozbijano na mniejsze kawałki, by te czekały na kupkach jako przyszła amunicja. Zastanawiało mnie skąd oni wytrzasnęli taką koparkę.
     To co ujrzałem było zadziwiająco nieprawdopodobne, a jednak piękne i (bo) rzeczywiste. Ci leniwi punkowcy, których znałem z ciągłego przesiadywania w barze i nieustannego przechylania piwa, tym razem pracowali z tak niespodziewanym u nich zapałem. Kobiety z poświęceniem nosiły ciężkie płyty chodnikowe. Każdy pracował. Tym razem nie było takich, którym się nie chciało. Każdy dokładnie wiedział, po co tutaj został. Barykady były budowane ze wszystkiego, co było pod ręką. Najczęściej były to płytki chodnikowe niszczonej ulicy, która zresztą przez rozkopanie też stała się przeszkodą. Mimo że raczej nikt tego nie koordynował, robota szła całkiem sprawnie. Wiadomo było co robić. Każdy pomysł, każda uwaga rozpatrywana była szybko przez ogół. W ten sposób płyty były podawane „murarskim sznureczkiem”. Jedni je demontowali z chodnika, drudzy podawali je sobie z rąk do rąk, a inni układali z nich coraz większe mury barykad. Robota wrzała jak w ulu. Nigdy w swoim życiu nie widziałem tak sprawnie, tak dobrze, z tak wielką energią i ochotą pracujących ludzi, a co dopiero punków. Ci ludzie są zdolni do wielu rzeczy – zależnie od sytuacji. Wszyscy czuliśmy wielką potrzebę przeciwstawienia się złu i bronienia tak ważnego miejsca dla nas. Czuło się też ducha historii. Może trochę przesadzam lecz takie porównania podsunęły mi rozgrywające się przed oczami zdarzenie. To było prawie jak powstanie warszawskie. Budując z zapałem kolejne barykady czułem się niczym mały Gavroche. To uczucie jedności, które wszyscy czuliśmy, było dla nas bardzo ważne. Było nas tak wielu, kocioł narodowości i języków, niby tyle różnic, a właśnie wtedy czuliśmy tak bardzo tę więź, która nas łączy niczym rodzinę. To uczucie jedności wywierało wrażenie nie tylko na mnie. Wszyscy byliśmy jak bracia. Gdy jeden niósł coś ciężkiego, zaraz ktoś inny nie pytając mu pomagał. Gdy ktoś zmęczył się kopaniem, szybko zastępował go następny. Nie wyobrażam sobie by jakikolwiek system pracy mógłby być lepszy.
     Oczywiście jak zwykle zdarzały się również wyjątki jak np. ten, który właśnie opiszę:
     Obok jednej z barykad zobaczyłem skrzynkę elektryczną. Od razu w mej głowie zaświtał całkiem niezły pomysł. Parę kabli rzuconych luzem na tę barykadę, do tego ze dwie tabliczki ostrzegające: „Uwaga prąd” i myślę, że to wszystko zatrzymałyby gliniarzy na dłuższy czas, nawet, jeśli w przewodach nie byłoby prądu. Zanim by to sprawdzili minęłoby sporo czasu. Zresztą nie wiadomo, czy w ogóle by im się to udało, jeśli my byśmy dobrze bronili barykady. Chciałbym to zobaczyć jak policyjni specjaliści od elektryki sprawdzają kable pod gradem kamieni (ha! hhhhhha!).
     Z tym oto pomysłem udałem się do Wojtka, Polaka, który znał  wszystkich z Kalenderpanden i który mógł szybko zdobyć potrzebne rzeczy, bo wiedział co, gdzie jest i z kim gadać w razie czego. Przedstawiłem mu pomysł, wysłuchał i rzekł po angielsku:
     – To dobry pomysł, godny zrealizowania, ale ja nie mogę  Ci pomóc, bo ty nie mówisz dobrze po angielsku. Znajdź grupę, która Ci w tym pomoże i zróbcie to.
     Gdy to usłyszałem szlag mnie trafił. Ja rozumiem, że ktoś  może bać się używać polskiego w takich miejscach, ale będąc ze mną sam na sam i w tym przypadku to już lekka paranoja. Wkurzyło mnie to niezmiernie. Jeszcze w takiej sytuacji. Rozumiem jeśliby chodziło o jakieś tam duperele, a nie o wspólną obronę. Tym bardziej, że sam potwierdził, iż idea jest dobra i warta zrealizowania. Nigdy potem już nie odezwałem się do tego bufona.
     Koniec końców pomysł postanowiliśmy zrealizować sami z Minerem. Rzuciliśmy na barykadę parę kabli, które udało nam się zdobyć. Potem wsadziliśmy końce do skrzynki elektrycznej tak, że w sumie to rzeczywiście wyglądały na podłączone do prądu.
     Potem wzięliśmy się za ulepszanie głównej barykady, od ulicy, od której najbardziej prawdopodobne było, że stamtąd uderzą bastardy. Powstały tam takie konstrukcje, iż razem stwierdziliśmy, że gliniarze musieliby być głupi, by właśnie je chcieć sforsować. Oprócz najeżonych zespawanych ze sobą stempli, które nosiłem wcześniej, było tam też kilka, których podstawą były mury zrobione z płytek chodnikowych. Były też takie ze śmietników, śmieci i gratów. Jedna przy samym skłocie zrobiona była z zespawanych łańcuchami beczek. Od jednej strony w ogóle nie barykadowaliśmy. Most zwodzony podniesiony przez nas do góry jakimś mechanicznym trikiem był już wystarczającą przeszkodą.
     Wydarzenia biegły tak szybko jak szybko powstawały barykady.
     W pewnym momencie zobaczyłem jak ludzie plądrują barakowóz należący do firmy, która miała przejąć remont Kalenderpanden. Znaleziono tam całą dokumentację, która natychmiast została zniszczona.
     Jon, ten łysy wypierdolił szybę w stojącym obok biurowcu i już z kimś wszedł do środka, jednak zaraz ktoś ich opierdolił:
     – Co Wy robicie?! Jeśli gliniarze kogoś zaaresztują, to mogą ich również oskarżyć o kradzież rzeczy z sąsiednich budynków. A to robi duuuuży problem. Tych biurowców nie możemy plądrować.
     Kilka osób poparło jego słowa, więc Jon przestał siać  zniszczenie. Pewnie słusznie, bo wtedy naprawdę  mogliby nas wziąć i przedstawić jako bandytów, a nie skłotersów. To zaś wcale nie byłoby dobre.
     Cały czas na zewnątrz było słychać nadawane na żywo właśnie z Entrepodok radio PATAPOE. Jakiś didżej puszczał jakieś  pokręcone techno, przy czym dawał też komentarze po holendersku.
     – Mogliby chociaż teraz puścić jakiegoś punka albo inną zagrzewającą muzykę – stwierdził Miner i tu miał rację.
     W pewnym momencie muzyka całkiem ucichła i przez głośniki dało się słyszeć głos mówiący najpierw po holendersku, potem po angielsku:
     – Właśnie jak się dowiedzieliśmy policja M1 zmobilizowała swoje siły i za jakąś dłuższą chwilę zaatakują od strony wschodniej. Jesteśmy przygotowani, niech tylko podskoczą!!! – wykrzyczał, po czym znów poleciała pokręcona muzyka a la PATAPOE.
     – Zachodniacy! Nawet teraz nie puszczą człowiekowi nic zagrzewającego do walki – stwierdził Miner i tu też miał rację.
     – Jakiś „neroniasty” artysta wykorzystuje zdarzenie i myśli, że ma swoje 5 minut – dodałem.
     – Bo pewnie ma.
     – No tak, tylko czemu kosztem naszych uszu. Ha! Ha! – tak podśmiewaliśmy się też trochę dla dodania sobie otuchy i by rozluźnić napięcie i atmosferę oczekiwania. Walka miała się zacząć niebawem.
     „ Jak będzie przebiegała? Czy uda nam się wygrać? Czy nie ryzykuję za bardzo? Przecież mogą mnie zaaresztować i deportować. Może dowiedzą się o moim zakazie w Niemczech?”. Przeżegnawszy się myślałem dalej: „Wszystko będzie dobrze, jest nas siła. Mam nadzieję, że tym razem policja będzie musiała odejść z kwitkiem. Tyle tak mocnych barykad postawionych, tylu ludzi do obrony zjednoczonych. Musimy ich w końcu przegonić! Ktoś musi stawiać opór złu. Kto jak nie my i kto jak nie Ty?!!”. Myślę, iż każdy sobie myślał na swój sposób podobnie. Każdy miał nadzieję na nasz sukces. Jakby nie to, nie byłoby tu nas wszystkich, nie byłoby już od kilku miesięcy prowadzonej kampanii obronnej (masa plakatów, ulotek informacji, demonstracje, dużo pozytywnych artykułów w prasie, dużo pozytywnych wypowiedzi w radio i telewizji). Zresztą samo istnienie i działalność Kalenderpanden było jedną z dobrych wizytówek skłotingu w tym mieście. Był dostrzegany i doceniany przez ludzi również z zewnątrz, „spoza naszego środowiska”, jako interesujące miejsce kulturalne z różnorodną, ciekawą ofertą.
     Wielu ludzi, którzy poznali to miejsce, od razu stawali się jego przyjaciółmi, co tłumaczy tak wielu zaangażowanych w jego obronę. Gdyby nie nasza nadzieja, nie byłoby też tego zapału, tych barykad i tylu walczących i ryzykujących coś na swój sposób (a może i sytuację) ludzi.
     Skłotów, praw do wszystkiego, co Ci się należy, społecznej sprawiedliwości, wolności itd. nikt Ci nie da za darmo. Nie zrobią tego ani politycy, ani policja, ani kolejne wybory. To wszystko musimy wywalczyć sobie sami. Jeśli Ty, ja nie będziemy walczyć o to razem, jeśli sobie tych rzeczy nie wywalczymy, nigdy nie będziemy ich mieli. I nie jest najważniejsze, czy zwyciężymy. Najważniejsze to się nie poddawać w walce o lepszy świat, może wtedy nie będzie on coraz gorszy. Naszym zwycięstwem zawsze będzie to, że mówimy stanowcze NIE w obliczu draństwa (istota ruchu punk?).
     Z różnymi emocjami wyczekiwania, wypatrując z dali bastardów pakowaliśmy przed walką do kieszeni ostatnią prowizoryczną amunicję. Najlepsze były śruby: ciężkie, małe i mocne. W większości pochodziły ze splądrowanego barakowozu, gdzie była ich masa. Cały czas płyty chodnikowe były rozbijane specjalnym młotem na mniejsze kawałki, gotowe do rzucania.
     Bastardów wypatrywaliśmy od strony budowy, bo stamtąd wydawała nam się najlogiczniejsza droga by ominąć chociaż część barykad. W pewnym momencie lotem błyskawicy po ludziach rozeszła się wieść, iż gliniarze zamierzają już za chwilę nadjechać i uderzyć prosto od strony największych barykad.
     – Skąd mamy aż tak dokładne informacje? – zapytałem zaciekawiony Minera, gdy biegiem przemieszczaliśmy się na początkowe barykady.
     – Widziałeś tego gościa z „zachodniej elity”, który stał przy wejściu z krótkofalówką?
     – No, widziałem.
     – Mają oni ustawione CB radio na kanale policyjnym i podsłuchują rozkazy i wszystko o czym gadają bastardy.
     – Sprytne.
     – Na dodatek rozszyfrowują też i tłumaczą  specjalne kody, których używa policja i myśli, że nikt ich nie zna.
     – To się nazywa organizacja! Myślisz, że przepowiednia się sprawdzi?
     – Policja nie wie, iż ich podsłuchujemy, więc myślę,  że się sprawdzi.
     – Ja uważam, że to głupie ze strony bękartów, że atakują  z tej strony. Myślę, że to może być jakiś podstęp. Pewnie tak naprawdę zaatakują od innej strony, a po tej stronie może tylko odwracają uwagę. – wytłumaczyłem sobie to w ten sposób.
     Jednak przepowiednie spełniły się szybko. Bastardy nadjechały w sile kilkunastu opancerzonych suk wypełnionych świniami oraz jednej armatki wodnej. My, przygotowani na ich atak, staliśmy z kamieniami tuż za drugą z barykad, które były murami zbudowanymi z płyt chodnikowych. Na samym początku dało się słyszeć głos głównego bastarda:
     –  Macie ostatnią szansę na opuszczenie tego terenu. Jeśli nie zrobicie tego, będziemy zmuszeni użyć wobec was siły. Jeśli się rozejdziecie, nikt nie zostanie aresztowany.
     – Nigdy nie ufaj policji!!! – zaraz ktoś krzyknął w odpowiedzi.
     Tymczasem ja z Minerem przeprowadziliśmy szybką rozmowę. On zaczął :
     – Ty, czemu my stoimy dopiero za drugą barykadą?
     – No właśnie chyba nie po to budowaliśmy tą pierwszą, by teraz tak ją oddać!
     – Co to to nie! – rzekł z przekonaniem Miner i naszą  reakcją na policyjne kłamstwa było przeskoczenie przed drugi z murów, w obronie pierwszego, od razu rzucając w stronę wysypujących się z suk gliniarzy. Zaraz za nami przeskoczyli też inni, także rzucając w stronę najeźdźców i wspólnie krzycząc ile sił w gardłach: „NO JUSTICE NO PEACE JUST FUCK THE POLICE” (bez sprawiedliwości nie będzie pokoju, pierdolić policję – popularne hasło na wielu demonstracjach). Przez moment wraz z Minerem mogliśmy się poczuć jako bohaterowie tej chwili, bo to dzięki nam pierwsza barykada nie została łatwo zdobyta i długo potem jej broniliśmy.
     Holenderscy  gliniarze  jak zwykle  zachowywali  się dziwnie.  Stanęli  kordonem 15-20 metrów przed barykadą i robiąc uniki przed kamieniami niczym automaty czekali na rozkaz. Tak bez żadnej reakcji dawali się obrzucać jakieś 10-15 minut. Pewnie dowódca kazał im podnieść statystyki wśród rannych, a ci debile posłuchali. „Rozkaz to rozkaz” przecież.
     Po tym czasie do akcji wkroczyła armatka wodna. Mimo początkowego popłochu szybko wzbudziła w nas również złość i wolę  walki. Schowany za barykadą, tak jak inni rzucałem w nią i bastardów kamieniami. Szybko się zorientowaliśmy (może co bardziej doświadczeni już to wiedzieli), że oprócz zmoczenia i ewentualnie przewrócenia, to ta armatka nie jest w stanie nam nic zrobić. Niestety była tak opancerzona, że mimo naszych celnych rzutów, my także nie czyniliśmy jej żadnej szkody. Taki nieszkodzący nikomu pojedynek trwał zacięcie przez jakiś czas. Być może bastardy chciały nas w ten sposób przestraszyć, a może zmęczyć. Na szczęście jednak chyba bardziej nas rozśmieszyli oraz dodali nam wiary w siebie i w ich debilizm.
     Ci chyba w końcu skapowali się, że wystawiają się  tylko na pośmiewisko, bo po jakiejś godzinie takiej walki, nagle zaczęli do nas strzelać gazem. To było straszne. W jednym momencie wszyscy zaczęli uciekać. Ja też. Gdy biegłem w kierunku Kalenderpanden uciekając przed chmurą gazu ulatniającą się z kanistra na przedzie barykad, nagle musiałem się przedrzeć przez chmurę wydostającą się z pocisków rzuconych na tyły barykad. Tym razem nie obyło się bez łez i kaszlu. „Wszędzie gaz, cały teren w gazie. Przecież te ch...e nas poduszą!” – myślałem uciekając jak najszybciej w kierunku skłotu. Na szczęście powietrze za główną barykadą było już czyste, a gdzieniegdzie stały miski z wodą, gdzie można było się wypłukać z gazu. Zostały one wcześniej przygotowane na taką ewentualność.
     Byłem pewien, że po tym ataku bastardy podejdą przynajmniej pod główną barykadę i zagazowując nas sukcesywnie szybko osiągną zwycięstwo. „To już koniec!” –  myślałem w...ony wypłakując oczy. Gdy jednak przejrzałem na nie zobaczyłem, że walka wciąż trwa. I to wcale nie na tyłach barykad, ale także w środku. Nasz opór uratowali Ci rozsądni i przezorni, którzy mieli ze sobą maski przeciwgazowe lub choćby pozaciągane na twarze bandany nawilżone białym octem winnym, które to również neutralizowały gaz. Oni to, uodpornieni wciąż walczyli, dzięki czemu tylko dwie pierwsze, te najmniejsze barykady zostały zdobyte. Jednak i oni mieli prawo się zmęczyć, więc było jasne, że sami mają niewielkie szanse na to, by bronić pozostałych barykad przez dłuższy czas. Na szczęście ktoś wpadł na pomysł, by podpalić główną największą barykadę, po to, by dym neutralizował działanie gazu. Pogoda nam sprzyjała. Jakby na zamówienie wiatr zwiewał cały dym prosto na gliniarzy. Wszyscy Ci, którzy przed momentem uciekali z płaczem, teraz z większym zapałem znosili i podrzucali wszystko co nadawało się do spalenia. Płonąca barykada, walka, opór i ta jedność, która panowała między nami – nigdy nie zapomnę tych chwil.
     Na początku trochę wątpiłem, że tym wielkim ogniskiem zlikwidujemy skutek gazu, ale rzeczywiście na nasze szczęście tak się stało. Dzięki temu bez płaczu mogliśmy wrócić na pole walki. Ze zwiększoną energią rzucaliśmy w gliniarzy dalej czym popadnie. Oni zaś nadal strzelali do nas gazem. Gdy udało im się trafić w pobliże walczących, szybko odrzucaliśmy kanistry z gazem z powrotem w bastardów. Trzeba było taki pocisk szybko złapać, bo po chwili zaczynał się kręcić i wypuszczać gaz. Wtedy było już za późno i wówczas lepiej gdy nie stałeś zbyt blisko. Ciągle lecący dym pomagał, ale jednak nie w takich wypadkach. Jeszcze nie raz się krztusiliśmy, jeszcze nie raz zakręciła się łza w oku sztucznie wywołana. Dzięki ciągle podsycanemu ogniowi nie było to już aż tak bardzo dokuczliwe jak na początku. Również nasze organizmy uodporniły się bardziej na tę truciznę.
     Walczyliśmy już z nimi długi czas. W trakcie na skłocie mieliśmy możliwość napicia się kawy lub herbaty, odpoczęcia przez chwilkę  oraz nabrania sił i energii do dalszej walki.
     Gdy zaczęło świtać, gliniarze przestali nas gazować. Choć  było to mało realne wszyscy chyba mieliśmy cichą nadzieję,  że sobie odpuszczą, że to już koniec, że WYGRALIŚMY. Tak bardzo chcieliśmy, by było to prawdą, że nawet zaczęliśmy w to wierzyć.
     – To tryumf anarchii nad tyranią! – cieszył  się Miner.
     – Tak bym chciał by było to prawdą – odpowiedziałem z nadzieją w głosie lecz nagle ktoś zaczął krzyczeć:
     – Przegrupowują się na tę stronę!
     – Tam ich widać – wołał jakiś Hiszpan pokazując palcem na teren między budynkami, za budową.
     – Chyba któryś z nich w końcu zaczął myśleć  strategicznie – zaśmiał się Inżynier.
     – Myślisz, że będą rozpieprzać ten płot oraz ten cały plac budowy? – zapytałem.
     – A co im tam.
     – Pewnie zobaczyli, że nie ma tu barykad, więc im łatwiej pójdzie.
     – Oni nie muszą się liczyć z tą budową.
     – Nie muszą się liczyć z niczym.
     – Tu to długo się nie obronimy. Rozwalą płot i już nas mają – mówił z obawą Harnaś. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, iż jeśli zaatakują od tej strony to nie mamy szans. Widmo przegranej patrzyło nam w oczy, daleko, po drugiej stronie budowy.
     Nagle gościu, który podsłuchiwał komunikaty podał przez wszędzie słyszane radio:
     – To podstęp! Właśnie chcą wjechać wielkim spychaczem od strony głównej. Tamci „emejowcy” po drugiej stronie budowy stoją tylko po to by odwrócić naszą uwagę od punktu ataku!
     Po tym obwieszczeniu prawie wszyscy ruszyli czym prędzej z powrotem bronić barykad na głównej ulicy.
Prawie wszyscy, bo kilka osób zostało, by w razie czego widzieć, czy gliniarze, nie zdecydują się jednak zaatakować od strony budowy.
Spychacz był bardzo ogromny, solidny i pewnie przystosowany do tego typu akcji. Obrzucanie go nie czyniło mu żadnej szkody. W pierwsze barykady, które były zbudowane z płyt wjechał rozwalając je na boki. Smutny był to widok, tym bardziej, iż dużo energii włożyliśmy w budowę tych często podwójnych, wysokich murów. Pocieszające jedynie było to, że jedynie po wezwaniu na pomoc i wynajęciu tego potwora, psom udało się zdobyć te barykady.
Mimo jednak całego swego impetu, siły, mocy i odporności, gdy spychacz próbował przeforsować płonącą jeszcze, największą z barykad, nie szło mu już tak gładko. Chociaż napierał całą swoją mocą, chociaż coraz cofał się by wziąć „rozbieg” i raz za razem powtarzał najazd, płonąca barykada nieugięcie broniła wjazdu na Kalenderpanden. Podbudowani tym, że nie idzie im tak łatwo ze zdwojoną siłą i energią rzucaliśmy w tego „potwora”. Mieliśmy wciąż nadzieję, że w końcu uda nam się w jakiś sposób uszkodzić lub może złamać upór psychiczny tego, który kierował spychaczem.
Muszę powiedzieć, iż od tego ciągłego rzucania całkiem nieźle wyrobiła nam się celność. Coraz mniej było chybionych i słabych rzutów.
Nie wiem jak bezpieczne jest siedzenie w takim spychaczu, jednak bycie w miejscu, które jest obrzucane z taką energią przez ludzi, którzy bronią swego mieszkania i miejsca do robienia rzeczy dobrych na pewno nie należało do przyjemności. Zawsze mnie zastanawiało jak bezdusznym chamem trzeba być by pracować w takiej policji. Po jakimś czasie spychacz się wycofał.
- Hura !
- Wspaniale !
- Znowu ich pokonaliśmy. - wszędzie wznosiły się okrzyki radości.
Wtedy nie ważne było, czy spowodowało to załamanie psychiczne gościa w spychaczu, czy też nieskuteczność jego ataków, czy grad kamieni, który spadł na napastnika, czy może wszystko naraz. Najważniejsze było to, że znowu im się nie udało. By sobie to zrekompensować bastardy zaatakowały nas tą śmieszną armatką wodną z filmującą nas kamerą, która nie była już aż tak zabawna. To było zagranie poniżej pasa. Mając nasze twarze mogli kogokolwiek z nas aresztować potem na ulicy. Mogli każdego zaaresztowanego za błahostkę albo za nic potem sprawdzać, czy nie był zbyt aktywny podczas obrony skłotu.
Wku...ło nas to niezmiernie, lecz co poradzisz ? Ci co mieli cokolwiek, zakryli swe twarze. Jako, że ja nic nie miałem zdjąłem tylko swoje okulary i założyłem kaptur. To wszystko co mogłem zmienić by uczynić się mniej rozpoznawalnym.
Nie dziwne, iż po takim zagraniu, kamera ta stała się głównym celem. Ktoś przyniósł całe pudełko śrubek ze splądrowanego baraku. Dzięki ciągłej praktyce i ich stałemu ciężarowi już prawie za każdym razem udawało nam się trafić w tę kulę szpiegulę. Przerywałem jedynie wówczas gdy musiałem odskoczyć przed tym prysznicem. W sumie to i tak byłem już nieźle mokry. Woda oprócz tego, że strzelała do nas, zgasiła także naszą płonącą barykadę. Po jakimś czasie i armatka wymiękła przy naszym oporze.
Chyba mieli już nas naprawdę dosyć. Wszyscy mieliśmy cichą nadzieję, że w końcu dadzą sobie spokój z tym ich oblężeniem. Byliśmy już nieźle zmęczeni. Oni na pewno też. Myślałem, iż fajnie by było by chociaż zrobili sobie przerwę, by człowiek mógł się trochę przespać. Oczywiście były to tylko moje głupie myśli, bo jakiekolwiek dogadywanie się, zaufanie itp. nie wchodziło w grę. Przecież na pewno tylko marzą by nas przekręcić. To, że takie myśli zawitały w mej głowie dobrze świadczyło o moim zmęczeniu.
Było już całkowicie jasno. Tym razem bastardy zaatakowały prawie całymi swoimi siłami. Na przedzie z impetem jechał spychacz. Tym razem uderzył w barykadę z taką prędkością i siłą, iż coś w niej ruszyło, coś w niej pękło
Widząc to ze zdwojoną siłą go atakowaliśmy. „Potwór” machając swoją wielką łychą sukcesywnie rozwalał to co zbudowaliśmy. Za nim stanęła armatka i z nią też toczyliśmy walkę. Jakby tego było mało, zaczęli także strzelać do nas gazem. Ja, będąc wraz z innymi z boku barykady, na terenie budowy, za płotem, tym razem na szczęście nie obrywałem. Widząc co się dzieje, rzucaliśmy jeszcze częściej i mocniej. We wściekłości na strzelającą wodę przestaliśmy w ogóle zwracać uwagę. Widziałem gościa, który został przewrócony przez wodę. Wstając odrzucił im brukowca w rewanżu i pokazując środkowy palec nawet nie zamierzał się odsunąć przed następnym strumieniem.
Niestety. Mimo całego naszego bohaterstwa, spychacz coraz bardziej rozwalał naszą barykadę. Stało się prawie jasne, że już nie za długo będziemy się w stanie bronić. Wówczas podbiegł do mnie Arek, który walczył od frontowej strony barykady.
- Griks! Nam już w radiu podziękowali. Spadamy. Wszyscy już poszli. Zostali już tylko ci, którzy mogą być zaaresztowani. Wszyscy ci, którzy mogą mieć kłopoty odeszli już grupą.
- Dobra. To może ich dogonimy ?
- Daj spokój. Będzie tylko wyglądało, że uciekamy.
- Patrz. Dużo osób wraca jak my pojedyńczo. Myślę, że bezbieczniej byłoby utworzyć grupę.
- To choć dołączymy do tamtych. - co zrobiliśmy przyśpieszając kroku. Całe szczęście. Nagle jeszcze przed chwilą idący za nami Hiszpan krzyknął do nas:
- Uciekajcie ! Tajniacy ! Uciekajcie ! - przy czym sam gonił ile sił. Już go prawie mieli gdy wskoczył do kanału widocznie w tym widząc ratunek.
Nie wiem jak to się skończyło, bo sam mało nóg nie zgubiłem. Wraz z Profesorem pobiegliśmy w kierunku bloku. Modliłem się by nie było domofonu. Był...
...ale na szczęście drzwi były otwarte. Czyli jeszcze lepiej. Zamknęliśmy się na klatce i postanowiliśmy przeczekać złe chwile.
- Co za ciulowa akcja.- stwierdziłem.
- Wiesz, że koło nich przechodziliśmy ?
- No. Ciekawe co z tamtym.
- Hiszpanowi granicy nie zamkną. Nam by mogli.
- Drugi raz przez zieloną. Tylko nie to. - Uświadomiłem sobie tę nie ciekawą ewentualność. Po jakimś czasie opóściliśmy klatkę i ostrożnie, bezpiecznie, bocznymi uliczkami udaliśmy się do domów, by po odpoczynku śledzić i oprotestować kolejne eksmisje, które miały nastąpić podczas tej fali.
Jedno w tej całej obronie było zadziwiające. Tak jak całe miasto nawet i eksmisje były „pokojowe”. Gdy byłem w mieście X parę lat temu na demonstracji przeciwko ewikcjom wagenburgów na własne oczy widziałem jak koktajle mołotowa całymi kratami pakowane były na busa. Wśród aktywistów były popularne także proce. Tak na wszelki wypadek, by w razie ataków policji nie czuć się bezbronnie.
Tu, w Amsterdamie mimo płonących barykad i kilku godzinnego oporu, nikt nie myślał o tak niebezpiecznej broni. Amsterdam niczym usposobienie Holendrów był spokojnym miastem. Szybko się nauczyłem, że ktokolwiek agresywny, używający przemocy widziany był przez większość jako idiota, a nie bohater.
Dlatego nawet strategia obronna skłotersów była dużo bardziej pokojowa niż w mieście X. Może to dzięki temu ruch skłoterski utrzymuje się tu mocno od dziesięcioleci podczas gdy w mieście X już prawie go nie ma. Co prawda policja w mieście X też jest bardziej agresywna co samo przez się nakręca spiralę przemocy.
Na zakończenie zagadka: miasto X to ???
Gwoli ścisłości uważam, że wszystko powinno mieć jakiś balans i element radykalny jest także bardzo potrzebny w jakimkolwiek ruchu społecznym. Organizacje walczące o prawa zwierząt nie byłyby aż tak silne bez Animal Liberation Front. Ruch alterglobalistyczny, antykapitalistyczny, ekologiczny, czy anarchistyczny nie miałby takiej siły bez czarnego bloku, Earth Liberation Front, Earth First i innych radykałów opierających swe działania na akcji bezpośredniej. Antifa zaś dba na ulicach o bezpieczeństwo nie tylko inaczej działających antyrasistów ale także inaczej wyglądających czy urodzonych w innym kraju. Nawet słynący z metod Non Violent Mahatma Ghandi nie odrzucał popierających go bardziej radykalnych Hindusów. Także Martin Luter King współpracował z Czarnymi Panterami, bo zdawał sobie sprawę, że inaczej marsz na Waszyngton nie był by możliwy. Silni będziemy jedynie wtedy gdy bez względu na strategie będziemy wzajemnie się wspierać i uzupełniać we wspólnej walce.

Zapraszam na nasze strony http://www.positi.blogspot.com

OdpowiedzCytat
Opublikowany : 30/03/2010 7:49 am
mgriks
rozmówca

"Psy Skłoterskie Najwierniejsze.Psy Skłoterskie Najmądrzejsze." Część 9 "Losu Buntownika"

Jako, że książka "Los Buntownika" Marka Griksa jest już skończona i poprawiona, korzystając z życzliwości stron: www.positi.blogspot.com , www.cia.bzzz.net , www.pl.indymedia.org , www.anarchista.org , www.czsz.bzzz.net , http://anarchipelag.wordpress.com , oraz forów: www.wegetarianie.pl/XForum.html , http://an-arche.pl , www.forumveg.pl , http://forum.empatia.pl i innych (jeśli chcielibyście dołączyć do tej listy dajcie znać !) kontynuujemy co poniedziałkowy cykl publikowania najciekawszych rozdziałów książki. Ponadto w każdy wtorek w audycji "Polonia Aktywna" będziemy czytać ją w formie słuchowiska dla tych co czytać nie mogą lub wolą posłuchać.

PS:Wciąż szukamy wydawcy, który by chciał się zająć jej papierową wersją. więcej informacji, fragmentów etc. na www.positi.blogspot.com O to część dziewiąta("Psy Skłoterskie Najwierniejsze.Psy Skłoterskie Najmądrzejsze.") Miłego czytania !!!

PSY SKŁOTERSKIE NAJMĄDRZEJSZE – PSY SKŁOTERSKIE NAJWIERNIEJSZE
Idąc z dworca w Siedlcach, zobaczywszy budkę telefoniczną, ponownie spróbowałem zadzwonić na policję. Tym razem, po dłuższej chwili, jakiś zaspany, męski głos odebrał:
– Pogotowie policji. Słucham?
– Dobry wieczór. Ja dzwonię, bo zginął mi dzisiaj pies i chcę się dowiedzieć, czy nie wiadomo u was coś o nim?
– Nie, nic nie wiadomo. A gdzie on zginął? – pytał gliniarz niemiłym głosem.
– W Mrozach. Zostawiłem ją na podwórku za zamkniętą furtką i poszedłem na cmentarz, a ona wyskoczyła przez siatkę i całkiem możliwe, że pojechała gdzieś pociągiem.
– A miała kaganiec?
– Nie przecież uciekła z podwórka.
– To jak nie miała kagańca to jeszcze kolegium pan zapłaci – po tych słowach k...ica zaczęła mnie strzelać.
– Ale pies uciekł to jak mu miałem założyć kaganiec?
– Nas to nie interesuje, to pan odpowiada za swojego psa, a pies nie powinien biegać bez kagańca.
– Dobrze. To ja zapłacę te kolegium jak będzie trzeba, ale ja zadzwoniłem po to, by się dowiedzieć gdzie mam go szukać, gdzie mam zadzwonić jeśli mój pies został przez kogoś złapany jako bezdomny.
– Ale my się tym nie zajmujemy.
– I nawet jak kogoś ugryzie to nadal się tym nie zajmujecie?
– Jeśli kogoś ugryzie to będzie trzeba psa uśpić, albo zastrzelić.
– Ale ten pies jest szczepiony.
– To co. Pies powinien być na smyczy, w kagańcu, a nie latać bezpańsko.
– To ja tu dzwonię z nadzieją, że policja jakoś mi pomoże, a wy zamiast pomóc jeszcze mi grozicie mi jakimiś kolegiami i zastrzeleniem psa.
– Było go pilnować.
– Czyli jest tak jak zawsze myślałem: więcej szkodzicie niż pomagacie i jeśli ktokolwiek zrobi krzywdę mojemu psu, to ja go pomszczę. – co powiedziawszy odłożyłem słuchawkę.
– Co za k...y?!!! – skomentowałem całą rozmowę Jance.
– Co? Jeszcze Cię postraszyli kolegium?
– Nooo, to jakiś absurd, paradoks.
– No. Człowiek dzwoni z nadzieją, że mu pomogą, a oni go jeszcze straszą. Oto polska policja.
– Tak jak myślałem. Więcej wyrządzają zła niż pomagają.
– Moim zdaniem to chyba oni powinni mieć numery do jakichś schronisk, do Animalsu itp.
– A co myślisz, że nie mają. Przecież w Warszawie jak na trzydziestce Motywa pies ugryzł gliniarza to zaraz hycle przyjechali.
– Może skurwiel ma zły humor, bo nie dałeś mu spać zamiast Ci pomóc to Cię postraszył – skomentowała zachowanie bastardów Janka.
– Jakby mi zastrzelili Paprykę to naprawdę bym im podpalił ten ich komisariat – stwierdziłem zdenerwowany.
To zdarzenie utwierdziło nas w przekonaniu, że policja bardzo kiepsko spełnia swoją powinność w stosunku do zwykłych biednych ludzi. Co innego gdybym przedstawił się jako dyrektor większej, znanej firmy. Tak to już jest, że cały ten system służy raczej tym bogatym, bardzo często tylko po to, by uchronić ich przed biednymi, by mogli dalej robić bezkarnie swe interesy w imieniu prawa, które stworzyli. Stworzyli sobie prawo, by w jego imieniu i za jego pomocą mogli nas skuteczniej wykorzystywać i okradać z tego co nam jeszcze zostało. Niestety tak już oni poukładali ten świat i zrobili to dla siebie, nie dla nas.
Nie znalazłszy Papryki smutni wróciliśmy do domu. Zmęczyło nas to całe szukanie oraz ta cała tragiczna sytuacja. Mimo to od razu się wziąłem za robienie plakatu. Zacząłem od przeszukiwania zdjęć, by wybrać te, które najbardziej odpowiadałyby do zrobienia plakatu. Janka w tym czasie pościeliła łóżko. Gdy to zrobiła przytuliła mnie i powiedziała:
– Griksiu, jesteś już zmęczony. Zrobisz ten plakat jutro, gdy będziesz wypoczęty. Na pewno wtedy wyjdzie Ci lepiej. Po drugie ksero i tak nie jest czynne od samego ranka więc i tak będziesz musiał czekać.
– Mam nadzieję, że Mama mi trochę odbije. Masz rację. Będzie lepiej jak zrobię to jutro. Jak dobrze mieć tą ukochaną, kochającą osobę, która gdy trzeba, podniesie na duchu, z którą dzieli się smutki i żale, z którą razem idzie się przez życie. Samemu byłoby o wiele trudniej. Całkiem możliwe, że gdyby Janki nie było przy mnie o wiele gorzej bym to wszystko znosił, a być może całkiem bym się załamał.
Długo nie mogłem zasnąć. Myśli o całej tej sytuacji, o tym co się dzieje z Papryką nie dawały mi spokoju. Wymyśliłem kilka chwytających za serce tekstów, które nadawałyby się na plakat. Jak to zwykle z takimi „złotymi myślami z łóżka” robię od razu je zapisałem, bo pewnie jutro bym już o nich nie pamiętał. Nea obudziła nas około dziewiątej. Od razu, bez śniadania, wziąłem się za robienie plakatu. Wybrałem kilka zdjęć, które potem musiałem zniszczyć, by wyciąć z nich Paprykę. Obok fotek wstawiłem teksty, które wczoraj wymyśliłem, pod spodem napisałem telefon cioci Marysi oraz mojej mamy i plakat był gotowy.
Gdy tylko skończyłem zadzwoniłem do Mamy i poprosiłem:
– Mamo, to co poodbijasz mi te plakaty?
– No poodbijam, a ile byś ich chciał?
– Jak najwięcej?
– A ile?
– Jak najwięcej.
– To znaczy ile? 20 wystarczy?
– Co?! Mamo, na 20 plakatów to nas jeszcze stać i możemy sobie sami je poodbijać.
– To ile ty chcesz ich rozklejać?
– Dzisiaj co najmniej 50, a jak to nie pomoże to każdego następnego dnia następne 50.
– Gdzie ty je będziesz rozklejał?
– Na początku w Siedlcach i Mrozach, a potem w każdej wiosce na tej trasie.
– No dobra postaram się odbić jak najwięcej jeśli dyrektor mnie nie pogoni.
– Dzięki. To przyniosę oryginał.
– Nie. Nic mi nie przynoś. Zaraz sama po niego przyjdę.
– Dobra, to na razie.
– No cześć – skończyliśmy rozmowę, a Mama za 5 minut odebrała oryginał. Zjadłem podgrzane przez Jancię śniadanie i gdzieś tam w starej gazecie wyszukałem numer pod którym można było zostawić treść ogłoszenia o zaginięciu psa, po czym oni wydrukowaliby to za darmo. Ogłoszenia te przyjmowali od 11.00, więc liczyłem czas jaki mi pozostał. Miałem zamiar zapytać się też tam o numery schronisk, pogotowia zwierzęcego i wszystkich innych organizacji, które mogły mi pomóc odnaleźć Paprykę. Zostało mi około 10 minut gdy zadzwonił telefon.
– Griks? – usłyszałem głos Agaty.
– Tak, to ja.
– Ej, gdzie ty jesteś?
– Jak to, gdzie? W domu przecież.
– A dlaczego Papryka jest u nas? – jej ton brzmiał opie...ająco lecz nie przejąłem się tym wcale, ponieważ ma radość wówczas nie miała granic.
– Tak?! Naprawdę jest u Was. To niemożliwe – nie wierzyłem własnym uszom. Wcześniej rozpatrywałem możliwość, że pojedzie do Warszawy lecz szanse, że trafi z powrotem na skłot lub, iż znajdę ją w tym wielkim mieście uważałem za żadne. Agata jednak potwierdziła.
– Tak, jest tutaj. Tylko nie mogę tego zrozumieć dlaczego ona jest tutaj, a ty jesteś w Siedlcach? – na co opisałem jej w kilku zdaniach co się stało.
– Tak? Pie...sz. Przebyła całą drogę, aż 80 kilometrów? Ale mądra psina.
– No. Teraz to zacznę wierzyć w książkę „O psie, który jeździł koleją”. Nic jej nie jest? Kiedy do was dotarła?
– Ma trochę rozwaloną łapę. Już jej przemywaliśmy. Nic poważnego. Wiesz, my nie wiemy, kiedy ona przyszła, bo wszyscyśmy spali. Stolarz rano, z godzinę temu wracał skądś tam i Paprykę wystraszoną zobaczył pod skłotem. Była tak zestresowana, że nie poznała Stolarza i zaczęła na niego szczekać. Jak ją wpuścił to cała drżała. W ogóle przez tą ranę cała była zakrwawiona i żeśmy myśleli, że jakieś zło was spotkało. Od razu gdy skołowaliśmy kartę, zadzwoniliśmy do ciebie. Wiesz jak wszyscy żeśmy się martwili o ciebie?
– Dobra, to ja pierwszym pociągiem do was przyjadę . Weź Agata jakąś puszkę jej kup. Ja ci później pieniądze oddam.
– No ja już jej dałam trochę. W ogóle, to jest już z nią dużo lepiej. Nie denerwuj się tak bardzo.
– Dobra. To do zobaczenia za parę godzin. Będę jak najszybciej.
– Jak nie będzie nas na skłocie to jesteśmy na myjce.
– OK. Cześć.
– Cześć – i zakończyliśmy rozmowę, po czym zacząłem skakać i śpiewać z radości. Janka, która przysłuchiwała się całej rozmowie też się cieszyła i nie mogła w to uwierzyć. Zamiast do gazety zadzwoniłem do mamy, by nie odbijała już więcej plakatów oraz do cioci Marysi w Mrozach, by zakończyli poszukiwania. Każdy był w szoku jak opowiadałem w jaki sposób się znalazła i wcale się im nie dziwię, bo sam też włożyłbym tę historię pomiędzy „niewiarygodnie zmyślone”, gdyby nie wydarzyła się naprawdę. Dziękowałem Bogu, że mam tak mądrego psa.
Na skłocie już ich nie było, więc zajechałem na myjkę. Papryka, gdy tylko mnie zobaczyła, z radości tak się na mnie rzuciła, że nie miałem szans utrzymać się na nogach. Skakała po mnie i lizała po twarzy nie dając mi wstać, a jej ogon tak mocno machał, iż jeszcze trochę to by pofrunęła dzięki niemu. Ja zaś nie zważałem, że całego mnie pobrudzi. Cieszyłem się z nią i próbowałem przytulić mówiąc do niej: „Jaka ty mądra jesteś Papryka? Gdzie ty byłaś?? Poszedłaś mnie szukać? Już nigdy cię nie zostawię!!”. Z boku słyszałem głosy podziwu wśród myjkarzy:
– Ale radość.
– Ale się cieszą.
– Jeszcze nie widziałem by pies się tak cieszył.
Gdy po dłuższym czasie pierwsza radość minęła, Papryka dała mi wstać. Cały byłem brudny lecz kto by się tam teraz tym przejmował. Podszedł do nas Radzio i powiedział:
– Gratuluję Ci psa Griks. Myślałem, że Rudi zrobił wyczyn, ale Papryka pobiła go o głowę.
– Rudi też zrobił wyczyn. Po prostu: „Psy skłoterskie najmądrzejsze, psy skłoterskie najwierniejsze”.
– Święta prawda. – potwierdziła Agata.
Na całe szczęście przygoda zakończyła się dobrze. Papryka miała tylko lekko ranioną stopę i zgubioną kolczatkę. Co się z nią działo, w jaki sposób dotarła na Fabrykę, dlaczego straciła kolczatkę, jak się zraniła? Tego wszystkiego możemy się tylko domyślać. Myślę, że ranę na stopie mogła sobie zrobić przeskakując przez siatkę. Do Warszawy dotarła pociągiem, bo nie wiem, czy tak szybko przebiegłaby 70 kilometrów nieznaną drogą. W Warszawie myślę, że poruszała się na piechotę, albo tramwajem. Spacerkiem szedłem tą trasą może raz w życiu, może dwa. Tramwajami to nie wiem, czy by się połapała z numerami i przesiadkami. Rudi się kiedyś połapał więc ona może też. Ktoś pewnie złapał już ją na smycz lub na łańcuch, bo wolała zostawić kolczatkę niż być na uwięzi. Są to jednak wszystko domysły i prawdę zna tylko Papryka (chyba, że opowiedziała już ją innym czworonogom). My niestety bardzo słabo znamy psi język i być może ich to trochę wkurza, że jesteśmy tacy tępi.
Ta historia i historia Rudiego potwierdza fakt, że zwierzęta są bardzo często mądrzejsze niż myślimy, a z ich wierności i miłości często my ludzie moglibyśmy się wiele nauczyć.
Nadziei na znalezienie Papryki dodawał mi skrawek papieru doczepiony do jej obroży. Był na nim napisany jej adres, telefon, imię oraz kilka słów trafiających do serc. Gdy Papryka się gubiła zawsze mogłem mieć nadzieję, że trafi na uczciwego znalazcę mającego serce. Jeśli trafiłaby do schroniska, oni od razu by się ze mną skontaktowali. Nie musiałaby się wtedy tam męczyć do tego czasu, aż sam bym się dowiedział, gdzie ona jest. Wy wszyscy, którzy macie psy, jeśli naprawdę je kochacie, napiszcie dane psa na kartce. Jeśli Was stać na nagrodę to napiszcie też obietnicę o niej. Napiszcie też krótko o uczuciu i przywiązaniu, które Was łączy. I proszę nie zwlekajcie z tym, bo tak naprawdę nie znacie dnia i godziny, ani nawet sytuacji, w jakiej Wasz pies może się zgubić. Nawet bardzo mądry pies, który nigdy nie zginął, nawet w najmniej spodziewanej sytuacji może się zgubić. Po prostu nieszczęścia chodzą po wszystkich i każdemu mogą się przydarzyć. Dlatego lepiej dmuchać na zimne.

Zapraszam na nasze strony http://www.positi.blogspot.com

OdpowiedzCytat
Opublikowany : 13/04/2010 7:14 am
mgriks
rozmówca

"Klinika dla Migrantów bez Papierów"Część 10"Losu Buntownika"

Jako, że książka "Los Buntownika" Marka Griksa jest już skończona i poprawiona, korzystając z życzliwości stron: www.positi.blogspot.com , www.cia.bzzz.net , www.pl.indymedia.org , www.anarchista.org , www.czsz.bzzz.net , http://anarchipelag.wordpress.com , oraz forów: www.wegetarianie.pl/XForum.html , http://an-arche.pl , www.forumveg.pl , http://forum.empatia.pl i innych (jeśli chcielibyście dołączyć do tej listy dajcie znać !) kontynuujemy co poniedziałkowy cykl publikowania najciekawszych rozdziałów książki. Ponadto w każdy wtorek w audycji "Polonia Aktywna" będziemy czytać ją w formie słuchowiska dla tych co czytać nie mogą lub wolą posłuchać.

PS:Wciąż szukamy wydawcy, który by chciał się zająć jej papierową wersją. więcej informacji, fragmentów etc. na www.positi.blogspot.com O to część dziesiąta("Klinika dla Migrantów bez Papierów") Miłego czytania !!!

KLINIKA DLA MIGRANTÓW BEZ PAPIERÓW
Gdy przyjechałem do Amsterdamu, jako że Polska nie była jeszcze w Unii Europejskiej, nie mogłem ani ja, ani nikt z mojej rodziny być leczonym. Moja córka zachorowała. Tak jak wielu Polaków i innych nielegalnych, próbowaliśmy wyleczyć ją sami. Nasz przyjaciel Greg powiedział nam, iż kiedyś była przychodnia dla nielegalnych, która nazywała się„Witte Jas”. Poradził, że może jak tam pójdę, to znajdę ślad za lekarzami takimi jak Zet, który wciąż gdzieś tam przyjmował. Wybrałem się pod wskazane miejsce, pytałem gdzie się dało i w końcu udało mi się znaleźć doktora Zeta. Niestety. Okazało się, że Nea potrzebuje specjalistycznego leczenia. Za te zaś jako, że byliśmy nielegalni i nie mogliśmy być ubezpieczeni, trzeba było drogo płacić. Nie było nas na to stać, bo nielegalnie pracując też płacono nam mniej niż innym. Musieliśmy z Neą powrócić do Polski i spędzić tam cały okres leczenia. Czas ten był dłuższy niż 3 miesiące. W Polsce oczywiście byłem bezrobotny, a pracy na tak krótki okres nie było nawet co szukać. W tych czasach o robotę było na prawdę trudno. Całe szczęście mogliśmy mieszkać u moich rodziców, co nie kosztowało nas dodatkowo. Na przeżycie miałem odłożonych trochę pieniędzy i wspomagała nas też Janka, która też w tym celu oraz by zarobić na swoje studia musiała zostać w Amsterdamie. Jak tylko miałem możliwość, jeździłem do Warszawy by dorobić na myjce i trochę też by odwiedzić znajomych. To, że byliśmy nielegalni kosztowało nas rozłąkę z rodziną i z tym pięknym miastem, w którym mieliśmy mieszkanie i czuliśmy się jak w domu. Polska nie jest aż tak bardzo daleko jak Afryka. Bilet dla Polaka także nie jest aż tak drogi. Gdy wyobrażam sobie, że ktoś by uzyskać leczenie musiałby wracać do dalekich kontynentów, gdzie nawet ciężko zarobić na powrót uważam to, za tym bardziej niesprawiedliwe niż nawet to co mnie spotkało. Wielu z tych ludzi nie ma nawet specjalistycznego leczenia w swych krajach, gdzie często nawet brakuje jedzenia. Wielu z uchodźców ucieka do UE z powodów politycznych i nie może wracać do swych ojczyzn. Z własnego życia wiedziałem, iż nie urodzonym w UE trudniej o pracę, za którą, bo nielegalna często otrzymywali dużo mniejszą zapłatę. W tych warunkach często niemożliwością jest opłacić zawyżone dla nieubezpieczonych koszta leczenia. Te wszystkie powody oraz najważniejszy: chęć wzięcia zdrowia mego i mej rodziny we własne ręce, potrzeba uniezależnienia się jak najbardziej jak tyko mogłem od tego systemu skłoniła mnie bym zaczął uczyć się na własną rękę medycyny. Chciałem pomóc sobie oraz takim jak ja być godnie traktowanym i niezależnym od jakichś rasistowskich, dyskryminacyjnych reguł Unii Europejskiej.
Trening pierwszej pomocy.
Gdy zobaczyłem plakat mówiący o treningu pierwszej pomocy z wyszczególnieniem leczenia w sytuacjach na demonstracjach, na których policja użyła przemocy, od razu pomyślałem, że to coś dla mnie.
Ze względu, iż mój angielski nie był za dobry, trochę się obawiałem. Właściwie to myślałem, że pewnie dużo nie zrozumiem i pewnie ucieknę zawstydzony po pół godzinie. Uczenie się medycyny, a do tego po angielsku było dla mnie wielkim wyzwaniem, a jednocześnie tym wielkim przełamaniem się jakie człowiek musi podjąć na etapie nauki języka obcego.
Na szczęście naszym nauczycielem był sympatyczny Amerykanin. Nazywał się Doc i sam też był aktywistą działającym w ruchu Street Medic ( Uliczny Medyk ), który był obecny jako pierwsza pomoc na demonstracjach szczególnie tych, na których protestujący byli narażeni na brutalność policji. Większość „uczniów” było mniej lub bardziej znajomymi mi skłotersami. Doc mówił powoli i wyraźnie. Jednym z jego pierwszych pytań było :
- Jak rozumiecie angielski ?
Gdy usłyszał ode mnie:
- Mój angielski jest słaby i może by nie spowalniać toku nauki dla całej grupy, może będzie lepiej jak opuszczę kurs. - zaproponowałem poświęcając dla dobra ogółu tę niepowtarzalną możliwość. On jednak mnie pocieszył :
- Nie przejmuj się. Zwykłem nauczać też w Gwatemali, gdzie mało kto rozumiał po angielsku. Ten trening ma dużo praktycznych ćwiczeń, do których język nie jest aż tak bardzo potrzebny. Na pewno dużo się nauczysz i nie będziesz spowalniał innych.
- OK. To zostaję. - powiedziałem ucieszony.
- Jeśli czegoś nie będziesz rozumiał, to pytaj śmiało i nie przejmuj się, że zajmie to czas. W trakcie tego kursu opowiadam wiele historii, które nie nauczają aż tak wiele. Najwyżej je będę musiał skrócić.
- Czy mogę, by sobie móc powtarzać nagrywać kurs na dyktafon ?
- Tak. Jeśli ma Ci to pomóc.
Pomagało. Uczyłem się nie tylko pierwszej pomocy ale także angielskiego. Jednocześnie musiałem przyswoić informację, jak i ją przetłumaczyć, a potem zaś zanotować czasem po polsku, czasem po angielsku. Później nagrana taśma mogła mi pomóc skorygować błędy, powtórzyć i poprawić niedomówienia. W trakcie kursu musiałem być całkowicie skoncentrowany. Po każdych zajęciach „mózg parował mi z wysiłku”. Za to nauczyłem się nie tylko wiele z medycyny ale też dużo angielskiego.
Doc był jednym z najlepszych nauczycieli jakich spotkałem na swej życiowej drodze. Atmosfera „klasy” była całkowicie luzacka i bezstresowa. Można było nam nawet leżeć jeśli tak było wygodniej. Co jakiś czas opowiadał nam dowcip lub adekwatną do tego co nauczał historię ze swego życia. Były to opowieści z wielkich masowych demonstracji w USA, na których protestujący zostali pobici przez brutalną amerykańską policję i Uliczni Medycy ratowali im życie, przed przybyciem oficjalnej służby zdrowia. O tym jak zakładali grupy Ulicznych Medyków w Gwatemalii, gdzie ludzie do służby zdrowia w ogóle nie mają dostępu. O tym jak pomagali w obszarach dotkniętych kataklizmami. Właśnie te opowiadania sprawiały, iż te ośmiogodzinne kursy ( oczywiście z przerwami ) były dużo bardziej interesujące i znośniejszsze. Był on jednym z nas, aktywistą takim jak my. Może trochę starszym i z większym bagażem doświadczenia. Był człowiekiem, którego opowieści słuchaliśmy niczym dziatwa dzieci, siedząca wokół dziadka opowiadającego barwnie historie z przeszłości. Podziwialiśmy Doca oraz to co robił. To wszystko pomagało nam mieć entuzjazm i tę dodatkową energię do nauki. Zafascynowani przy jego pomocy sami też stworzyliśmy grupę Ulicznych Medyków, która wraz z jej holenderskim odpowiednikiem EHBA (Erste Hulp Bij Action – pierwsza pomoc w akcji) towarzyszyła przy prawie każdej demonstracji organizowanej w Amsterdamie i okolicy. Wielu z nas tak jak ja nie zaprzestało na podstawach. Doc dał nam później 9 – cio dniowy kurs pierwszej pomocy dla zaawansowanych. Potem co pół roku dawał nam dwu tygodniowe kursy z akupunktury i Qi Gong.
Pomógł nam założyć klinikę dla ludzi bez papierów, gdzie raz w tygodniu pomagając ludziom głównie ze świata skłoterskiego, praktykowaliśmy to co nas nauczył. Wielu z nas nie zaprzestało na tych pierwszych krokach. Niektórzy poświęcili się studiom akupunktury. Dla mnie też raz na pół roku intensywny kurs Ulicznych Medyków oraz klinika raz w tygodniu nie były wystarczające. Gdy tylko pojawiła się okazja asystowania doktorowi Zet, skorzystałem z niej. Zachodnia medycyna nie była czymś, co bym wybrał i miałem świadomość, iż czasem jest szkodliwa i ma zbyt dużo ubocznych skutków, jednak okazja uczenia się więcej oraz idea pomagania ludziom, którzy tego potrzebowali były wystarczającymi powodami by podjąć ten kompromis. Poza tym doktor Zet był także człowiekiem, którego podziwiałem za jego otwarte serce i energię. Przyjemnością było rozwijać naszą przyjaźń i robić z nim cokolwiek.
Rozmowy w zaskłotowanym kościele
Pewnego dnia doktor Zet, sześćdziesięcioletni aktywista, z którym powoli zaczynałem się zaprzyjaźniać oznajmił mi ze smutkiem, że stracił ostatnie miejsce, w którym leczył. Stało się tak ponieważ kobieta, która mu to miejsce wynajmowała, czy może użyczała umarła, a z nowym właścicielem nie szło się dogadać.
- Trzeba szybko znaleźć nowe miejsce. - stwierdziłem
- Gadałem już z Lukasem z zaskłotowanego kościoła by tam udzielili miejsca. Powiedział, że dysponują takim miejscem lecz reszta mieszkańców musi wyrazić na to zgodę.
- Fajnie. Klinika w zaskłotowanym kościele. Nie źle brzmi.
- Haha...Tylko byśmy to miejsce dostali.
- Dostaniemy. - odpowiedziałem z nadzieją.
Nie minął tydzień, a już pukaliśmy do drzwi kościoła, by Lukas pokazał nam miejsce, z którego mielibyśmy zrobić naszą klinikę. Było to duże, wysokie pomieszczenie, w którym jak nas poinformował Lukas trzeba by wybudować ścianę dzielącą na pół. Druga połowa miała być wykorzystana jako darmowa kafejka internetowa.
- Trzeba by się zgadać któregoś dnia, zobaczyć co jest potrzebne i jakoś można by już zacząć to robić. Ja i parę innych osób stąd na pewno Wam pomożemy. - powiedział Lukas.
- No to pięknie. To miejsce jest tak duże, iż można by wydzielić jeszcze miejsce na gabinet stomatologiczny.- oznajmił z entuzjazmem Zet.
- Ale przecież nie mamy żadnego dentysty.
- Jak zrobimy miejsce, to i dentysta się znajdzie. - Powiedział Zet optymistycznie tak jakby wszystko było takie proste. Taki właśnie jest ten starszy człowiek, który nie jednego zadziwiał swym optymizmem i jakże młodzieńczą energią.
Jednak nie wszystko było takie proste jakby się wydawało. Po paru dniach Lukas zadzwonił do Zeta i powiedział, że wynikły jakieś trudności i najlepiej będzie jeśli przyjdziemy na miting domowy mieszkańców kościoła by przedstawić na nim naszą prośbę o miejsce. Jako, iż Zet , jak to on był zajęty w tym czasie, poprosił mnie, bym nas reprezentował na tym spotkaniu.
Miting odbywał się przy dużym stole zaraz przy wejściu. Było na nim około 10 osób, głównie mieszkańców, a po za tym Niko - jeden z największych radykałów jakich znam. Głównym celem spotkania , jak się okazało była ochrona przed nadchodzącą eksmisją. Miała ona nastąpić z powodu rzekomego niebezpieczeństwa zawalenia się budynku. Oczywiście było to absurdem. W grę na pewno wchodziła duża kasa , bo już samo wyburzenie takiego budynku musiało wiele kosztować. Jedną sprawę kościół już wygrał ze spekulantami. Teraz wspólnie razem zastanawiali się jakby tu dobrze nagłośnić i z której strony szukać poparcia by wygrać po raz kolejny z kłamliwymi handlarzamiu nieruchomościami. Przysłuchiwałem się temu z boku nie mówiąc ani słowa, bo cóż mógłbym rzec skoro nic nie wiedziałem. Następnym tematem były ostatnie imprezy oraz te, które miały się odbyć w najbliższej przyszłości. Tu dało się odczuć mały konflikt wewnętrzny.
Jedna dziewczyna, nazwijmy ją Karina, oskarżała Lukasa, że robi zbyt duży wjazd na imprezę i tak sponsorowaną, a do tego bardziej komercyjną, podczas gdy ona na ostatniej imprezie zupełnie nie komercyjnej wyszła do tyłu, bo poproszono ją o zaniżenie ceny.
- Jeśli Ty robisz party, to Ty ponosisz koszta i to Ty, a nie nikt inny ustala cenę biletu, tak by Ci się zwróciło.
- Zrobiłam tak , bo powiedziano mi, że nie mogę robić imprezy na skłocie ze zbyt drogim wjazdem. Niecałe dwa tygodnie później Ty robisz koncert za 5 euro i nikt Ci nic nie mówi.
- Dlatego, że na tę imprezę przyjdą ludzie z zewnątrz, którzy wiadomo, że mają więcej kasy niż skłotersi.
- Ale jeśli ode mnie wymagano obniżenia ceny, to nie dziw się, że ja wymagam od Ciebie tego samego.
- Ja ceny nie zmienię. Po pierwsze, jak już zaznaczyłem: nie mam zamiaru dopłacać. Po drugie cena jest już na plakacie, który jest już rozlepiany. Co do biednych skłotersów, to chyba normalne, że jak nie będą mieli na wjazd to po cichu będzie można ich wpuścić. Co do pieniędzy, które może zarobimy, nie mam nic przeciwko by pokryć to co Ty straciłaś. - oznajmił wspaniałomyślnie Lukas by załagodzić sytuację lecz wnioskując po minie Kariny wcale mu się to chyba nie udało.
- Jeśli skończyliście ten temat, to ja też chciałbym coś dodać na temat tej przyszłej imprezy. Gdy zobaczyłem w ASCII ten plakat, to czym prędzej go zerwałem. Krew mnie zalewa gdy widzę, że imprezę na skłocie sponsorują „Austriackie linie lotnicze”, które deportują ludzi, a Wy robicie im reklamę. Wiele osób jest tym oburzonych i nawet deklaruje bojkot jeśli będziecie dalej tak postępować. - te słowa Nika sprawiły, iż Lukas zrobił się czerwony ze wstydu i zaczął się tłumaczyć.
- Sorry, ale ja nic nie wiedziałem, że ta firma deportuje ludzi i gdybym to wiedział przedtem, to nawet bym z nimi nie gadał.
- No właśnie. W tym jest problem, że zwykle te firmy bardzo dobrze chowają swe brudy i właśnie w tym momencie używają Was by stworzyć sobie dobry, fałszywy imidż firmy wspomagającej kulturę oraz skłotersów. Także druga firma na plakacie, powszechnie wiadomo, że jest kapitalistycznym krwiopijcą, nastawionym tylko na zysk. Co do trzech pozostałych, skąd możemy wiedzieć, że nie robią jakiś brudnych gierek, o których nic nawet nie wiemy.
- No tak, ale tego nigdy nie wiadomo. Nawet jak zaczynasz coś z kimś robić nigdy do końca nie wiadomo, czy przypadkiem nie okaże się oszustem. Czasem rzeczy nie da się przewidzieć.
- Dlatego my, jako ruch skłoterski, staramy się unikać brania kasy od jakichkolwiek dużych sponsorów. Myślę że jesteśmy na tyle silni i mocni, że stać nas na więcej niż branie kasy od bogatych, którzy powszechnie wiadomo, w większości są wyzyskiwaczami. Gdy będziemy dbali o nasz wizerunek, nie splamiany kompromisami wielcy, drodzy artyści, mający jakieś pozytywne przesłanie sami będą chcieli u nas zagrać. Jak na przykład chociażby Chumbawamba na ADM-ie.
- No tak. Lecz w tym wypadku artysta i tak się zgodził grać prawie za darmo i jedynym finansowym problemem było to, by załatwić mu przelot, który jak wiadomo kosztuje. Dlatego zwróciliśmy się do „Austriackich linii lotniczych” by dostać bilet na przelot w tę i z powrotem w zamian za reklamę na plakacie. Jest to bardzo dobry raper, z politycznym przekazem i nie ukrywam, że moim marzeniem było zrobić mu koncert na skłocie. Teraz gdy słyszę, że przez pomyłkę miałbym promować firmę deportującą ludzi, na prawdę źle się z tym czuję. - powiedział zmartwiony Lukas.
- Ja też uważam tego muzyka za zajebistego gościa. Szczególnie jego fajne teksty, z którymi dużo się zgadzam. Jednak o ile jeszcze kompromis z tymi trzema firmami uważam do przyjęcia (choć nie jest to moja droga działania ) to reklamowanie firmy deportującej ludzi nie jest do przyjęcia nie tylko przeze mnie ale też przez większość skłotersów nawet jeśli chodzi o najulubieńszą kapelę.
- Może i masz rację , ale ja już za dużo pracy w to włożyłem i sprawy za daleko zaszły bym mógł wszystko odwołać. - powiedział całkowicie wku...ny Lukas opuszczając obrady.
- Poczekaj ! - zawołał za nim Niko. - Nie chcę byśmy się kłócili. Nie po to tu przyszedłem. Moim celem było uświadomić Was komu robicie reklamę i uchronić Was przed tym by ruch skłoterski Was zbojkotował, bo wtedy zostalibyście sami i to byłoby prze...ne. Ja uważam, że nie ma sytuacji bez wyjścia i ja chyba już widzę rozwiązanie.
- Jakie ? - zapytał zatrzymany w drzwiach Lukas.
- Powiedziałeś, że już dostaliście ten bilet w obie strony ?
- Dostaliśmy.
- Tego biletu nie mają prawa unieważnić. Czy oni wiedzą, że party jest na skłocie?
- Oczywiście, że wiedzą
- Z tego wynika, że zrobili Was w ch... Powszechnie wiadomo, że skłoty są bardzo przeciwne rasizmowi deportacji. Wykorzystując Was do reklamy jednocześnie zatajając fakt, że deportują ludzi, ewidentnie zagrali z Wami w kulki. Czyż nie ?
-No tak. Gdyby byli uczciwymi, przyznaliby się do tego na wstępie i by powiedzieli: „ale Wy nie będziecie nas pewnie chcieli zareklamować, bo my deportujemy ludzi.” - wtrąciłem, co o tym sądzę.
- Jednak nie na uczciwości im zależy lecz na reklamie. - kontynuował swój wykład Niko. - I jeśli oni zrobili nas w konia, to teraz kolej byśmy my ich także przekręcili. Jeśli mamy już bilet, to spokojnie możemy ich poodcinać z plakatów i nawet jakby się przyczepili, że nie dotrzymaliście umowy to można to im wytłumaczyć, że Wy plakaty zrobiliście prawidłowo jedynie ci skłotersi, co je rozlepiali poodcinali Waszą firmę, bo deportujecie ludzi.
- To brzmi jak sensowne rozwiązanie stwierdził pocieszony Lukas.
- OK. To może przejdźmy do następnego punktu spotkania. - zaproponowała. Karina.
- Ja z doktorem Zetem, który nie mógł dzisiaj przyjść potrzebujemy miejsca na klinikę dla ludzi bez papierów. Czy moglibyśmy dostać na nią miejsce w kościele? - zapytałem.
- Ogólnie to chyba tak. Zapytamy wszystkich mieszkańców. Raczej nie powinni mieć nic przeciwko. Jednak będziecie sami musieli sobie zbudować pomieszczenie.
- Lukas mówił, że w tym może pomóc parę osób z kościoła.
- Tak mamy nawet materiały. - powierdził Lukas – Jak dla mnie to moglibyście zaczynać już dzisiaj ale może warto jeszcze z tydzień poczekać dotąd aż sytuacja, co do kościoła się wyjaśni?
- Pewnie. Teraz nie ma, co zaczynać, bo cała robota może pójść na marne.
- OK. Skoro tak uważacie to poczekamy. - przytaknąłem.
- Czy ktoś chce coś dodać ?
Jako, iż nikt się nie zgłosił, przeszli do następnego punktu dzisiejszego spotkania, a mianowicie sytuacji zaskłotowanego kościoła i omówienia opcji jego prawnej obrony przed groźbą eksmisji. Jako, że by pokazać polityczne życie skłoterskiego Amsterdamu, pokrótce przedstawiłem już jedną dyskusję dodatkowo, tę trzecią, jeszcze dłuższą sobie podarujemy.
Miejsce w Hautsmie
Niestety. Rozmowy na temat otrzymania miejsca w klinice się przedłużały, aż czasem coraz bardziej wiadome stawało się, że kościół świętego Tomasza z Akwinu już nie utrzyma się długo, bo miasto zaplanowało go zburzyć i na jego miejscu wybudować socjalne mieszkania dla starszych ludzi. Wobec tego dla zaskłotowanego kościoła przyszłością była szybciej lub wolniej nadchodząca eksmisja.
Gdy Zet otrzymał wiadomość od Wista, iż możemy zrobić klinikę w Houtsmie „od zaraz” nie zastanawiając się długo szybko umówiliśmy się na spotkanie. Ulko oprowadził nas po całym miejscu i pokazał nam pokój, który moglibyśmy dostać. Houtsma wcześniej była „narzędziowym” supermarketem o tej samej nazwie. Nie było w niej za dużo gotowych pokoi, więc ludzie sami je pobudowali z dykty, dużych desek i wszystkiego, co udało im się znaleźć, a co przydało się jako materiał. My otrzymaliśmy właśnie jeden z takich pokoi po kimś kto się wyprowadził. Miał nawet piętro jednak Ulko powiedział, że on raczej by nie ryzykował wchodzenia na nie bez uprzedniego wzmocnienia. Na razie piętro mogliśmy używać jedynie do przechowywania nie zbyt ciężkich rzeczy. Oprócz wzmocnienia piętra pozostawało nam posprzątać, wstawić zamek, parę medycznych mebli, sprzęt doktora, po czym moglibyśmy się wprowadzać. Jeszcze w tym samym tygodniu zrobiłem, odbiłem i rozkleiłem po skłotach plakat informujący o godzinach przyjęć. Staruszek Zet zastanawiam się, w jaki sposób, bo nie wiem, czy ja, młody bym temu podołał, sam przywiózł bakficem meble i cały sprzęt doktorski. Barry wstawił nam zamek i od następnego wtorku klinika ruszyła.
Na początku mieliśmy pacjentów tylko z Houtsmy. Potrzeba było czasu by wieść się rozeszła. Barry przyszedł by mu opatrzyć rękę
- To chyba Ty możesz zrobić? - zapytał mnie doktor.
- Tak.
- W tej szufladzie trzymamy rzeczy pierwszej pomocy. Tu masz plastry i bandaże, tu betadinę by przeczyścić ranę. - wskazał . Umyłem ręce w pobliskiej łazience. Przy pomocy gazy wyczyściłem ranę, po czym przyłożyłem na nią drugą gazę, którą owinąłem bandażem zawijając też za kciuk tak by bandaż się nie zsuwał. Przy zawiązywaniu w taki specjalny, sprytny sposób trochę się pogubiłem ale w końcu mi się udało. Nadzorujący Zet widząc to powiedział.
- Widzisz. Potrzebna Ci praktyka to nie będziesz się mylił.
- Nie robiłem tego od czasu kursu.
- Teraz będziesz miał okazję to robić częściej. - zaśmiał się Barry, gdy ja mu sprawdzałem, czy nie ścisnąłem ga za mocno poprzez naciśnięcie paznokci i zobaczenie, czy krew do nich powraca. Mimo tego, iż nie dotknąłem rany, dla formalności poszedłem umyć ręce.
Następnym pacjentem był Johny, który przyszedł, bo skończył mu się tlen dla astmatyków. Wyjaśnił, że ma astmę i czasami potrzebuje tlenu z tego wyglądającego jak doustny dezodorant konteneru. Inaczej nie był w stanie zatrzymać ataku tej choroby, który objawiał się nieprzyjemnym, nie przerwanym kaszlem. Doktor Zet przepisał na różowej recepcie nazwę preparatu i wyjaśnił Johnemu.
- Z tą receptą możesz dostać to w aptece za darmo.
- Dzięki – powiedział uśmiechnięty Johny wychodząc.
- Ty chyba tutaj mieszkasz ? - zdążył jeszcze zapytać Zet.
- Yhmyy.
- To jak Ci się skończy możesz przyjść bez problemu.
Gdy wyszedł Zet wyjaśnił mi, że te różowe, darmowe recepty dostaje z opieki zdrowotnej.
Homeopatia
Było to pewnego razu gdy robiliśmy benefit na Ulicznych Medyków (jednocześnie ostatnie party w Dupie na Sarphatistraat), bo potrzebowaliśmy pieniędzy by opłacić przelot Doca, na następny kurs, który chciał nam dać. Gdy robiłem bimerem projekcje z tego, co nagrałem w Amsterdamie (demonstracje, akcje skłoterskie, otwieranie drzwi, manifestacje, festiwale, teatry itp.), podszedł do mnieThumb i przedstawił mi Ferrego:
- To jest Ferry, homeopata. Chciał pogadać z tobą o „Klinice Bez Papierów”.
- Ja jestem Marek Griks. Miło mi Cię poznać. - powiedziałem podając mu rękę.
- To Ty prowadzisz „Klinikę Bez Papierów” ?
- Nie. Ja jestem tylko asystentem doktora Zeta, który to jest oficjalnym domowym doktorem zachodniej medycyny i to on głównie ją prowadzi. Ja mu tylko pomagam jak tylko mogę i przy okazji się od niego uczę.
- Tu na ulotce jest napisane, że też jako Uliczni Medycy prowadzicie klinikę i leczycie ludzi
- Tak. Jestem także Ulicznym Medykiem i raz w tygodniu leczymy akupunkturą proste przypadki. Chińskiej medycyny uczy nas doktor z USA, Doc, na którego przelot staramy się zebrać pieniądze organizując ten benefit.
- I jesteście otwarci na wszystkich pacjentów ?
- Generalnie tak. Klinikę Bez Papierów reklamujemy na plakatach jako ostatnich lekarzy, którzy pozostają wierni przysiędze Hipokratesa, na którą przyrzekają wszyscy doktorzy po zdaniu egzaminów. Jak pewnie wiesz obiecuje ona, że będzie się leczyło wszystkich, którzy będą potrzebowali pomocy bez względu na zapłatę, papiery, narodowość, stan itp.
- Tak też i ja leczę.
- Niestety, dzisiejszy system zmusza lekarzy by najpierw patrzyli na ubezpieczenie, papiery, pieniądze, a dopiero potem na człowieka, czy chorobę.
- No właśnie. Dobrze, że coś robicie w tym kierunku.
- Z kliniką Ulicznych Medyków nie możemy się reklamować gdy Doca nie ma wśród nas, bo nie mamy certfykatów akupunktury. Jednak by się rozwijać musimy praktykować, a ludzie potrzebują pomocy. Leczymy więc ludzi głównie z naszego skłoterskiego środowiska, a wieść o nas wolimy by rozchodziła się bezpieczną, bo dyskretną drogą z ust do ust.
- I słusznie. Chciałbym Wam pomóc. Może mógłbym uczyć niektórych z Was homeopatii, albo może można by było zrobić homeopatyczną Klinikę Bez Papierów?
- Naprawdę ? To wspaniale. Co do reszty Ulicznych Medyków to zapytam, czy są zainteresowani nauką. Ja bardzo chętnie bym się dowiedział dużo więcej o homeopatii. Co do założenia homeopatycznej Kliniki Bez Papierów, to jaknabardziej. Im więcej pomocy tym lepiej.
- A gdzie mogłoby być na to miejsce?
- W Film Akademii na Overtoom 301 mamy pokój zdrowia, który dzielimy pomiędzy Ulicznych Medyków, Klinikę Bez Papierów, Reiki, Jogę i masaże Sziatsu. Można by wygospodarować też czas na homeopatyczną Klinikę Bez Papierów z tym, że byłoby trzeba też brać udział w opłacaniu kosztów za miejsce.
- Ja mogę jedynie ofiarować moją pomoc i wiedzę. Nie stać mnie by do tego jeszcze dopłacać.
- Z tym nie powinno być problemu. Nie wynosi to więcej niż 10 euro za miesiąc i możemy to zorganizować jak z doktorem Zetem, że ludzie płacą dobrowolne datki do słoika.
- A dużo osób przychodzi ?
- Około 5 – 7 w każdy wtorek. Tak akurat by wypełnić dwie godziny. Wcześniej organizowaliśmy to na skłocie i nie musieliśmy płacić. Klinika jednak wymaga miejsca stałego. Jako Uliczni Medycy otrzymaliśmy możliwość zorganizowania tego miejsca. Zaprosiliśmy inne grupy by podzielić koszta i obowiązki oraz by dać innym możliwość rozwijania alternatywnych naturalnych medycyn.
- To kiedy mógłbym przyjść zobaczyć to miejsce ?
- Kiedy tylko chcesz. Możesz do mnie zadzwonić pod ten numer – po czym podałem mu mój numer telefonu.
- A tak żeby zobaczyć jak działa klinika ?
- Możesz przyjść koło 16.00 gdy skończymy obsługiwanie pacjentów. Wtedy zapoznam Cię z doktorem Zetem.
Tak o to zaczęła się moja przygoda z homeopatią.Ta nauka tak mnie zafascynowała, że wkrótce zdecydowałem się porzucić akupunkturę. Wolałem się skupić na jednej dziedzinie. Nie zajdzie się daleko podążając kilkoma drogami jednocześnie. Wciąż pomagałem doktorowi Zetowi, bo było to potrzebne. Wciąż mogłem uczyć się od niego szacunku do pacjentów i innych uniwersalnych rzeczy. Zet był otwarty na jakąkolwiek medycynę naturalną. Dostrzegał skutki uboczne zachodnich leków. Kiedyś nawet powiedział.
- Gdy ja się uczyłem medycyny, na zachodzie nie było jeszcze alternatywy. Teraz jestem już za stary by się przestawić na coś innego. Pomagam jak umiem. - i tak też robił ten człowiek o złotym srecu. Często się mnie pytał, czy nie mam może jakiejś homeopatycznej alternatywy. Wiedział, iż jeśli ktokolwiek przyjdzie z ranami to będzie dobrze jak dam mu/jej Arnikę.
Jendak gdy do Kliniki Bez Papierów przyłączył pielęgniarz Dżek, stwierdziłem, że za ciasno dla nas trzech i poszedłem swoją drogą.
Farry na początku uczył mnie homeopatii przynajmniej raz w tygodniu. Później przez pewnien okres mieszkał u mnie w domu. Wówczas miałem okazję pobierać nauki całymi dniami. Gdy się wyprowadzał dał mi 36 podstawowych leków o potencji 30 CH i powiedział:
- Znasz już podstawy homeopatii klasycznej. Możesz leczyć lekkie przypadki. Te ciężkie jeszcze nie. Z tymi zawsze dzwoń do mnie.
Dalej uczył mnie przynajmniej raz na tydzień. Odbił mi książkę którą napisał. Były w niej charakterystyki psychologiczne podstawowych homeopatycznych leków. W pewnym momencie mi oznajmił:
- Nauczyłem Cię podstaw homeopatii klasycznej. Dalej musisz uczyć się sam. Poprzez praktykę, czytanie ... Tu daję Ci książkę, którą sam napisałem. Są w niej charakterystyki psychologiczne podstawowych leków. Czytaj ją, studiuj „Materię Medica” i praktykuj. Gdy nie będziesz czegoś wiedział, będziesz miał wątpliwości, pytania albo przypadek będzie za cięzki, zawsze możesz do mnie zadzwonić.
I tak też już zostało. Ferry kiedyś powiedział:
- To pudełko z lekami i twa wiedza`o homeopatii mogą się okazać twymi najlepszymi przyjaciółmi.
Coś w tym było, bo gdy byłem w jednym z najgorszych załamań mojego życia, nic mnie tak nie podniosło na duchu jak dawka spotencjowanej soli morskiej ( Natrum Muriaticum ).
Był czas gdy rozwieszałem wszędzie mój numer telefonu, na umówione spotkanie oferując ludziom homeopatyczną Klinikę Bez Papierów. Ogólnie znajomi wiedzą, że leczę homeopatią. Najbliższą rodzinę leczę tylko homeopatycznie i dzięki temu żyjemy bardzo zdrowo od lat nie trując się żadnymi antybiotykami. Poprzez to, iż dawka leku homeopatycznego nakierowuje nasze ciało by samo się uzdrowiło czynimy naszą odporność silniejszą, a nie słabszą jak w zachodniej medycynie.
Czasem po pomoc przychodzą znajomi i wtedy też staram się jak mogę. Ma ukochana kiedyś się zapytała:
- Dlaczego nie pójdziesz na studia by zdobyć papier i móc robić to oficjalnie ?
Główną rzeczą, którą chcę w życiu robić, która daje mi najwięcej satysfakcji, w której jestem najlepszy (nie mylić najlepszy wśród ludzi lecz sam w sobie ) jest pisanie. Na tym chcę się w życiu skupić. Tę umiejętność chcę pielęgnować i rozwijać. Pisanie jest moją drugą po miłości pasją. Aktywizm, rodzina podpierają je i wchodzą w ich skład. Homeopatia jest moim zainteresowaniem, jednym ze sposobów by pomagać sobie, rodzinie i innym. Jednak zdecydowałem się odsunąć ją troszeczkę na bok. „Można być klaunem wielu sztuk, a mistrzem żadnej” mawia moja ukochana, a ja w tym całkowicie się z nią zgadzam. Pisaniem mam marzenie leczyć cały świat. By dokonać tego homeopatią, musiałbym być drugim Hahnemanem. Oczywiście wciąż, w miarę możliwości leczę tych, co potrzebują pomocy.

Zapraszam na nasze strony http://www.positi.blogspot.com

OdpowiedzCytat
Opublikowany : 20/04/2010 5:54 am
mgriks
rozmówca

"Festiwal Rainbow"Część 11"Losu Buntownika"

Jako, że książka "Los Buntownika" Marka Griksa jest już skończona i poprawiona, korzystając z życzliwości stron: www.positi.blogspot.com , www.cia.bzzz.net , www.pl.indymedia.org , www.anarchista.org , www.czsz.bzzz.net , http://anarchipelag.wordpress.com , oraz forów: www.wegetarianie.pl/XForum.html , http://an-arche.pl , www.forumveg.pl , http://forum.empatia.pl i innych (jeśli chcielibyście dołączyć do tej listy dajcie znać !) kontynuujemy co poniedziałkowy cykl publikowania najciekawszych rozdziałów książki. Ponadto w każdy wtorek w audycji "Polonia Aktywna" będziemy czytać ją w formie słuchowiska dla tych co czytać nie mogą lub wolą posłuchać.

PS:Wciąż szukamy wydawcy, który by chciał się zająć jej papierową wersją. więcej informacji, fragmentów etc. na www.positi.blogspot.com O to część jedenasta,przedostatnia("Festiwal Rainbow") Miłego czytania !!!

Rainbow festiwal
Rozdział dedykowany wszelkim obrońcom przyrody i walczącym o lepszy świat.
Piękna Pirenejów nie jestem w stanie opisać nawet w części. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Tak samo trudno też opisać wspaniałość festiwalu Rainbow(czytaj:rejnboł=tęcza). Trzeba tam być, by to poczuć - ten przyjazny klimat, tę rodzinną atmosferę, to ciepło domowego ogniska, tę dobrą energię, którą obdarowywaliśmy się niczym bracia i siostry. Postaram się jednak choć trochę przybliżyć idee festiwalu Rainbow. To trwające miesiąc wydarzenie odbywa się co roku w innym kraju, często w górach, w lesie, w naturze, z dala od cywilizacji. Około dziesięć lat temu odbył się on nawet w polskich Bieszczadach. W tym roku Rainbow miał miejsce po francuskiej stronie Pirenejów w wiosce Refuge de Laurenzi, gdzieś na południe od Foix. Jedną z głównych niepisanych zasad festiwalu jest życie w zgodzie z przyrodą i z innymi ludźmi. Dlatego też wszyscy starają się żyć najbardziej ekologicznie jak tylko mogą. Kompost jest zbierany i zakopywany lub po części dawany osiołkowi, który skórki od melona uważa za przysmak. Ludzie załatwiają się w podłużnych dołach i zamiast spuszczać po sobie wodę, zakopują to co zrobili. Wszystko rozkłada się w ziemi i nikt nie wchodzi w kupy jak na pierwszym lepszym przydrożnym kempingu. Niemalże nie do pomyślenia jest żeby ktokolwiek zostawiał za sobą śmieci. Na każdym innym festiwalu w którym bierze ponad dwa tysiące ludzi jeśli nie są zatrudniane służby sprzątające, ludzie niemalże toną w śmieciach. Nie tutaj. Może jakby ktoś się uparł to znalazłby jakiegoś śmiecia, ale na pewno nie prędko. Niektórzy ze swoją głęboką ekologią szokowali nawet mnie. Do umycia nie używali żadnej chemii, a zamiast tego myli się popiołem. Gdy zobaczyłem jak gościu zamiast pasty do umycia zębów także używa popiołu, na pewno zrobiłem duże oczy. Być może jest to lepsze dla środowiska lecz ja jeszcze do tego nie dorosłem.
Niczym Indianie, ludzie dbali o czystość domowego ogniska. Mój kolega bardzo się oburzał jak ktoś rzucił mu w ogień chociażby niedopałek papierosa. Rzeczywiście miał ku temu powód, bo ciapaty, które lepiła jego żona smażył bezpośrednio na żarach ogniska. Z plastikiem, czy petem na pewno nie smakowałyby tak dobrze. Przez cały mój pobyt nie zauważyłem by ktokolwiek pił mleko i jadł jajka, o mięsie nie wspomniawszy. Wszystkie kuchnie, nawet ta dla dzieci były wegańskie. Nigdy w życiu nie widziałem by aż tyle osób odżywiało się w ten sposób. Nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe. Lepszy świat jest możliwy - to jedno z piękniejszych spostrzeżeń, które nasunęły mi się na tym festiwalu. Żadnej policji, żadnych strażników porządku, w żadnej kuchni żadnych szefów, nikt bardziej uważany, żadnych panów, żadnych poddanych i co?
... i nikt się nie pozabijał, nikt się nawet nie pobił, nigdzie nie czułem się tak bezpieczny o swoją kamerę nie mając jej przy sobie. Jeden gościu tłumaczył żartem, gdzie jest schowane sześć tysięcy euro na jedzenie dla wszystkich na wypadek, gdyby ktoś chciał je ukraść. Oczywiście nikt nie chciał. Ta dobra aura panowała wszędzie i na pewno powstrzymywała nie jednego złodzieja, przed złym czynem. To niemal niewyobrażalne, że podczas całego festiwalu nikt nie skarzył się, iż mu coś ukradli. Przedmioty które wraz z moją córką zgubiliśmy kilka dni później zawędrowały do pudła ze znalezionymi rzeczami. To było piękne, a do tego prawdziwe. Jednak lepszy świat jest możliwy- po raz drugi. Najważniejszym i jednym z najpiękniejszych wydarzeń dnia było poranne i wieczorne „Food Circle”(koło jedzenia-tłum.), czyli wspólny wielki posiłek. Codziennie z rana dało się słyszeć okrzyk roznoszący się po całej dolinie: „Ludzie potrzebni w kuchni!!!” Czasami to wołanie rozlegało się kilkakrotnie zanim znaleźli się ochotnicy.
Główną kuchnie tworzyły plandeki rozpostarte na palach. To był dach. Pod dachem znajdowały się szerokie wykopane rowy, w których paliło się ognisko. Nad rowami leżała żelazna krata, na której stawiało się garnki z potrawą do gotowania lub kładziono blachy, na których smażono indiańskie ciapaty - najpopularniejszą potrawę festiwalu. Z mąki i wody robisz ciasto, dodajesz przypraw (albo nie), rozwałkowujesz naleśniki, smażysz na żarze, na blasze lub na patelni i w ten sposób otrzymujesz najprostszej roboty indiański chleb. Obok zbudowane były stoły, które służyły też za deski do krojenia. Było to bardzo praktyczne, szczególnie przy tej liczbie krojących i jedzących.
Wśród ochotników często także zdarzały się dzieci. Moja Nea przy kręceniu kulek została ochrzczona jako workoholic (pracoholik- tłum.) i była zawiedziona gdy robota się skończyła. Jak wszystko było już gotowe kucharze oznajmiali okrzykiem „food circle!!!” po czym zasiadali jako pierwsi do jedzenia. Każdy kto usłyszał ten okrzyk, powtarzał go, przez co informacja roznosiła się szybko i docierała nawet w najodleglejsze zakątki obozu. Powoli, bez pośpiechu na główną polanę zaczynali się schodzić ludzie. Siadając obok siebie tworzyli najpierw jedno duże koło, a gdy te było już pełne przychodzący siadali już w drugim kole mniejszym albo większym. Ludzie z obu kół siedzieli w odległości 2-3 metrów i mogli bez problemu komunikować się ze sobą. Kucharze, zanim zjedli do końca, kilka razy przypominali opieszałym, że food circle już się zaczął. Często zdarzało się, że zniecierpliwieni czekaniem ludzie w kole sami krzyczeli „food circle” by ponaglić spóźnialskich. Gdy gotujący już podjedli, a głodni zgromadzili się w 2 kołach, kucharze przynosili jedzenie do znajdującego się w środku kół ogniska, po czym stawali wokoło niego trzymając się za ręce. Ludzie z dwóch pozostałych kół robili to samo po czym śpiewaliśmy pieśń zaczynającą się od słów „To jest zgromadzenie...”.
Powtarzaliśmy tę pieśń kilkanaście razy, aż do znudzenia, po czym każdy zaczynał wydawać z siebie jeden ton, śpiewając powiedzmy „oooouumm” z przerwami na oddech. To było niesamowite usłyszeć jak robi to ponad tysiąc osób trzymających się za ręce, poczuć tę niesamowitą wibrację i jedność. Tego naprawdę nie da się opisać. Jedźcie to poczuć. Naprawdę warto. Gdy zmęczyliśmy się już tym śpiewaniem, każdy pocałował na znak braterstwa rękę trzymanej osoby i czekaliśmy na swoją kolejkę. Kucharze i inni pomocnicy zaczęli rozdzielać jedzenie. Jedni roznosili ciapaty, drudzy jakiś ryż z warzywami, a jeszcze inni sałatkę. Szli z ogromnymi garami między dwoma kołami ludzi i pytali głośno :
- Ciapaty po raz pierwszy.
- Sałatka drugi raz.
Na co odzywały się głosy:
-Ja chcę.
- Tutaj my nie mieliśmy pierwszego razu. - itp.
Na dokładkę trzeba było poczekać. Kucharze czasem nawet dwa razy obchodzili koło, by upewnić się, czy każdy otrzymał już pierwszą porcję. Tak więc nawet spóźnialscy mieli szansę się załapać. Godny podziwu był fakt, że rozdawanie jedzenia odbyło się bez ani jednego plastikowego, jednorazowego śmiecia. Każdy przynosił własny talerz i problem z głowy. Niektórzy jedli z wielkich płatów kory drzewnej lub z liści. Nie wiem, czy to z braku, czy też z potrzeby zbliżenia się do natury. Gdy całe jedzenie zostało rozdane i wszyscy najedli się do syta, w podróż dookoła wyruszał „magic hat” (magiczny kapelusz- tłum.), czyli grupa śpiewających, grających i roztańczonych muzyków oraz dzieci. Śpiewali coś w stylu „Wrzuć swój grosz do kapelusza”. Najczęściej szła z nimi dziewczynka, która zbierała do kapelusza dobrowolne datki. Tak to funkcjonowało - każdy dawał tyle na ile go było stać. Nie potrzeba było żadnej biurokracji, żadnych rozliczeń, zapisów itp.a wszystko pięknie funkcjonowało. Czyli lepszy świat jest możliwy-po raz trzeci. Gdy z piosenką na ustach obeszli ze dwa razy dookoła, kapelusz był już pełny. Często między rozdającymi przechodzili też ludzie, którzy coś ważnego mieli do zakomunikowania. Najczęściej zapraszali na warsztat jogi, medytacji, kalendarza Majów, ziołolecznictwa, szkół językowych itp. Czasem ktoś zapraszał na debatę o problemach wioski a czasem tak jak ja z Neą pytał się o podwiezienie do...
Po wieczornym jedzeniu ludzie rozpalali ogniska, grali na bębnach, na gitarach, tańczyli, śpiewali, robili performance, fajerszoły i przede wszystkim bawili się. I to jak się bawili! Dla niektórych nie do uwierzenia będzie fakt, że ta zabawa odbywała się bez alkoholu, który tak jak narkotyki były niemal, że „zakazany” na festiwalu.
Lepszymi słowami w przypadku Rainbow byłyby „nie mile widziany”. Za to zapach gandzi unosił się dość często. Zapytasz dlaczego? A to dlatego, iż gandzia może ukierunkowywać twórczo, pozytywnie, pokojowo podczas gdy wódka działa raczej dezorientująco i wywołuje agresję.
Można napisać o tym książkę ale to już może ktoś inny...
Tylko raz zobaczyłem upitego gościa, który swym głupim zachowaniem zaczepiał i rozśmieszał ludzi. Myślę, że jak już wytrzeźwiał to odczuł i zrozumiał, że takie zachowanie nie jest tu mile widziane. Tak to tu właśnie działało: Dobrych rzeczy można było się nauczyć od innych, którzy je robili, złe nawyki można było się oduczyć od tych, którzy ich nie czynili. Gdy podchodzisz do jednego ogniska i częstują Cię herbatą, przy drugim częstują Cię też ciapatami i tak przy każdym, które napotkasz na twoim wieczornym spacerze. Co zrobisz gdy rozpalisz swe własne ognisko? Jeśli masz otwarte serce i szybko się uczysz zrobisz herbatę, skręcisz dżointa, zrobisz jedzenie itp. Wszystko po to by ugościć każdego kto do Ciebie zawita. Tak nauczyłeś się gościnności i teraz czujesz jakie to wspaniałe. Uczyć się być dobrym, przekazywać tę wiedzę innym. Doświadczać jak ekologicznie, przyjaźnie i dobrze jest żyć razem. To jedna z idei festiwalu.
Te dwa tysiące ludzi żyjących bez bójek, bez narkomani, bez cywilizacji, będących razem jest dobrym przykładem na skuteczność tej nauki (=duchowej rewolucji ?). Jeśli zapytasz się o Rainbow to na pewno usłyszysz opinie, że to hipisowski festiwal. To prawda, jednak uogólnia, bo ja uważam się za punka a mimo to dobrze mi było z tą „rodziną Rainbow”. W następnym roku planuję być na całym festiwalu. To fajnie mówić do siebie „bracie”, „siostro”, to wspaniałe czuć się jedną, wielką, dobrą, ekologiczną rodziną. Na zakończenie dodam, że gdzieniegdzie istnieją tego typu wioski przez cały czas. Oczywiście mniejsze. Może kiedyś....
To wspaniale wiedzieć , że można żyć inaczej !!!

Zapraszam na nasze strony http://www.positi.blogspot.com

OdpowiedzCytat
Opublikowany : 27/04/2010 7:42 am
mgriks
rozmówca

"Miłość. Szczęśliwe zakończenie" Część 12 ostatnia "Losu Buntownika"

Specjalnie na piątą rocznicę bycia razem, dedykując go mojej ukochanej publikuję ten ostatni rozdział "Losu Buntownika", który zarazem przenosi nas w bardziej pozytywny, aktywny, dojrzały i szczęśliwszy klimat mej nowej książki "Życie Aktywisty"

Jako, że książka "Los Buntownika" Marka Griksa jest już skończona i poprawiona, korzystając z życzliwości stron: www.positi.blogspot.com , www.cia.bzzz.net , www.pl.indymedia.org , www.anarchista.org , www.czsz.bzzz.net , http://anarchipelag.wordpress.com , oraz forów: www.wegetarianie.pl/XForum.html , http://an-arche.pl , www.forumveg.pl , http://forum.empatia.pl i innych zakańczamy cykl publikowania najciekawszych rozdziałów książki. Ponadto w każdy wtorek w audycji "Polonia Aktywna" czytana w formie słuchowiska dla tych co czytać nie mogą lub wolą posłuchać.

PS:Wciąż szukamy wydawcy, który by chciał się zająć jej papierową wersją. więcej informacji, fragmentów etc. na www.positi.blogspot.com O to część dwunasta, ostatnia("Miłość. Szczęśliwe Zakończenie") Miłego czytania !!!

Miłość – Szczęśliwe zakończenie
...Ja wiem, że ideałów nie ma i że w pierwszej fazie miłości nie widzi się wad partnera. Słowa te
piszę, gdy jestem z Rabią już ponad pół roku spędzając razem większą część dnia. To, że nie
jesteśmy sobą znudzeni, a nasza miłość jest wciąż pełna pasji świadczy o pełni uczucia jakimi
siebie nawzajem darzymy. Jeśli by tu mówić o ideałach to Rabia jest bardzo blisko. Pasujemy do
siebie chyba pod każdym względem. Czasem mówimy sobie, że to Bóg nam siebie dał, by przez
naszą miłość uczynić nas jeszcze mocniejszymi w walce ze złem, jeszcze bardziej aktywnymi w
szerzeniu Dobra.
Oboje przeszliśmy dużo złego w życiu, oboje wynieśliśmy z tego wszystkiego
życiową lekcję, w obojgu z nas dokonała się ogromna przemiana na lepsze, oboje w głębi serca
pragnęliśmy kogoś bliskiego, kto tak jak my za cel swego życia miałby zmienianie świata na lepsze.
Jak to mówi Rabia, jesteśmy na tej ziemi nie tylko po to, by jeść, spać i konsumować. Bóg wybrał
nas po coś więcej niż te przyziemne życie. Całe nasze życie nie dzieje się bez przyczyny, wszystko
ma swój wyznaczony cel. Oboje uważamy, że Bóg uczynił nam wspaniały prezent dając nam siebie
nawzajem. „Darem od Boga” – tak nazywamy siebie nawzajem w chwilach uniesienia. Mamy też
świadomość by nie zmarnować tego daru musimy pozostać dobrzy i aktywni, musimy pielęgnować
zawsze naszą miłość do siebie, do Boga, do ludzi. Bo miłość to moc przeogromna, bardzo
potrzebna w dzisiejszych czasach pieniądza i nienawiści. Dlatego jest bardzo ważne, by
utrzymywać ją w nieskazitelnej czystości, nie dać jej skazić przez złe czyny, niepotrzebne kłótnie,
zazdrość, chciwość i inne grzechy. Tak wielu ludzi wypowiada słowo „kocham” nie mając
świadomości jak wiele ono oznacza. Nie zapominajmy, że miłość to dawanie drugiej osobie
szczęścia, to kochanie jej bardziej niż siebie samego, to zapominanie o swoim ego, to oddanie
swego życia ukochanej osobie. To właśnie przez miłość możemy budować niebo w tym
nowoczesnym piekle. Taka jest chyba nasza misja życiowa – moja i Rabii, by przez piękny
przykład, jak miłość powinna wyglądać, jak kwitnąć, jak emanować, uczyć innych tego pięknego
uczucia. Właśnie poprzez nasze życie możemy uczyć innych miłości. Właśnie przez nasze życie
możemy pokazywać, że tylko przez staranie się być dobrym możemy osiągnąć prawdziwe szczęście
i prawdziwą radość życia, której nie zastąpi nam żadna heroina, crack, telewizor, samochód,
alkohol, władza, czy inne śmieci, którymi ludzie zwykli się faszerować by wypełnić tę pustkę w
sobie po braku miłości.
Po tym wszystkim, co przeszedłem w życiu, co się wycierpiałem, czego życie mnie nauczyło,
Bóg nie mógł dać mi lepszego prezentu niż Rabię – moją ukochaną Health(zdrowie)-aktywistkę.
Dar od Boga, Moje Szczęście, Bogini Miłości, Wspaniała Ukochana, Miłość mego życia, Me niebo,
najpiękniejsza, Mój cud to jedne z wielu pięknych przydomków, jakimi darzę ją niemal każdego
dnia. Nawet te słowa nie wyrażają ani jednej setnej tego, co do niej czuję. To wspaniale jest mieć u
boku kogoś, kto tak jak Ty uważa, że trzeba uczynić tak wiele jak tylko możemy by uczynić ten
świat choć odrobinę lepszym. Przez to nasze wspaniałe połączenie, nasza moc i siła jest dużo
większa. Razem możemy dużo więcej. Poprzez tak wielką moc, jaką jest miłość, nasze wartości nie
tylko się dodają do siebie. Nawet mnożą to za mało powiedziane. One się potęgują i tylko patrzeć
jak będziemy przenosić góry. Zmieniać świat na lepsze, to jest właśnie to o czym oboje marzymy i
w czym się wspieramy.
Rabia jest także wspaniałym aniołem, jeśli chodzi o moją rodzinę i dom. To wspaniale, że
ukochała Neę jak własną córkę i troszczy się o nasze zdrowie i dobro jak o swoje. To bardzo ważne
dla mnie samotnego do niedawna ojca zapewnić córce najlepsze warunki jakie tylko mogę. Nea jest
częścią mnie, moją rodzicielską miłością i to ja w połowie z jej mamą Janką jestem odpowiedzialny
za jej życie. Nie ma nic ważniejszego w wychowaniu dziecka niż atmosfera miłości, którą oboje z
Rabią (dzięki Bogu i jej) staramy się dać Nei. Bardzo się cieszę też, że Nea zaakceptowała swoją
drugą „ przyrodnią mamę” i mam nadzieję, że kocha ją z równą wzajemnością. To bardzo ważne w
życiu dziecka by dać mu to, co najlepsze. To nie jej wina przecież, że jej rodzice się rozeszli. Myślę,
że Nea jest dużo bardziej szczęśliwa, gdy jej tato żyje w szczęściu, a nie jest pogrążony w
nieskończonym żalu. Dla dobra dziecka jest ważne wychowywać go w duchu miłości, dać mu
przykład kochającej rodziny by kiedyś, w przyszłości, umiało założyć swoją rodzinę i jeśli coś nie
jest idealne jest ważne, by robić wszystko, by uczynić to jak najbliższe ideału (niczym anarchiści
walczący krok po kroku o raj na Ziemi).
[img] [/img]
To wspaniałe też, ze strony Rabii, że odświeżyła powiedzenie mojego Taty: „Na jedzeniu i
zdrowiu nie powinniśmy oszczędzać”. To ona mnie uświadomiła, że kupowanie tylko niektórych
biologicznych produktów dla Nei nie wystarczy, że jeśli naprawdę ją kocham nie mogę więcej jej
faszerować tanią chemią serwowaną w supermarketach. Uświadomiła mnie, że powolne zatruwanie
ludzi niezdrową żywnością jest kolejnym ze sposobów, w jaki system próbuje uniezależnić, w jaki
próbuje osłabić nasze ciała i zatruć nasze umysły byśmy grzecznie pozostali w swych domach,
posłusznie wykonywali pracę i nie walczyli o lepszy świat, o Dobro dla wszystkich.
Komu może zależeć by wybielać cukier, ładować w to energię fabryk po to tylko, by uczynić
go białym, czystym i niezdrowym? Dlaczego mimo tego, że włożono w niego o tyle więcej pracy
by go wybielić, to nadal jest wiele tańszy niż ten nie oczyszczony lecz zdrowszy. Komu zależy by
ludzie biedniejsi się truli? Dlaczego rządy dotują tak bardzo przemysł mięsny mimo, że ani ze
zdrowego, ani ekologicznego, ani też ekonomicznego punktu widzenia się to nie opłaca? (O
moralnym, etycznym względzie by uratować głodujących ludzi od śmierci i niewinne zwierzęta od
rzeźni wspominam w „Makulatureczce” nr 10).
W zdrowym ciele zdrowy duch – to właśnie czego boją się i czego starają się uniknąć
nowoczesne rządy.
Dlatego by uczynić nasz bunt jeszcze bardziej mocnym i świadomym zdecydowaliśmy się
odciąć od tych wszystkich „E-numerów” na jedzeniu, od tej chemii i wszystkiego, co nas zatruwa.
Kochana Rabia uświadomiła mnie też, by być dobrym uzdrowicielem trzeba przede
wszystkim samemu być zdrowym. Tylko wtedy, nie będąc hipokrytą, możemy przekazywać tę
zdrową czystą energię, za którą stoi leczenie. Chodzi też o to, by wszystko, co się robi, starać się
robić jak najlepiej. Jeśli chcemy jak najlepiej żyć, należy się wyzbyć wszystkiego, co nas zatruwa:
chemicznego jedzenia, mięsa, alkoholu, używek, narkotyków i wszystkiego, co złe. Nie
potrzebujemy wrzucać w siebie całego zła, które za tym stoi. MY WALCZYMY O DOBRO.
Dlatego też jako równie ważny krok do osiągnięcia szczęścia uważamy wyzbycie się w jak
największym stopniu również wszystkich złych emocji. Gdy się złościmy na kogoś, ten gniew, to
zło zawsze do nas wraca i powoli zjada nas od środka, uzależnia nas od siebie, buduje w nas
frustrację, która narasta, nie daje nam spać aż w końcu rządzi naszym życiem. Gdy jesteśmy źli na
kogoś nie nauczymy go w ten sposób niczego dobrego. Wszystko do nas wraca. Dajemy co
otrzymujemy. Dostajemy, co daliśmy – odwieczne prawa kosmosu. Dlatego Jezus tak bardzo chciał
nauczyć nas miłości, sztuki wybaczania. Nawet gdy się buntujemy, gdy walczymy o nasze prawa
miłujmy naszych wrogów, bo jeśli będziemy ich nienawidzić to czego mają się od nas nauczyć –
nienawiści? Tym, co źle czynią należy jedynie współczuć, że nie mają w sobie tej miłości, tego
dobra, że to przez tę pustkę, przez ten brak miłości starają się jakoś tę lukę wypełnić. To dlatego tak
często piją, ćpają, gromadzą pieniądze i dobra materialne. Wydaje im się, że kupią tym szczęście.
Niestety złudni to bożkowie, bo nic za nimi nie stoi, a tylko zło, frustracja, cierpienie, łzy,
obojętność na głód w trzecim świecie, śmierć zwierząt, deportacje i cały ten Babilon. Czy o to w
życiu chodzi by hołdować kultowi gromadzenia pieniądza? My już wiemy, że te rzeczy dadzą nam
tylko frustrację.
Prawdziwe szczęście tkwi w miłości i czynieniu dobra. Współczucie dla tych, co tego nie
rozumieją, bo każdy z nich ma sumienie, które mogą oszukiwać lecz wierzcie mi przyjdzie chwila,
gdy spojrzą na swoje życie i wówczas zapłaczą oraz gorzko pożałują swej chciwości, obojętności i
zła jakie wyrządzili.
To miłość do Rabii i jej do mnie pozwala nam osiągnąć tę świadomość, przelewać ją na
papier, mieć energię na czynienie dobra i osiągnąć prawdziwe szczęście.
Bo to szczęście zamiast do pracy jechać razem na akcje w obronie lasów, dobra dzieci, ludzi,
w proteście przeciwko armiom tego świata. To szczęście nic sobie nie robić z tego, że nas
zaaresztują, bo i tak mamy coś, czego oni nie mają. MAMY MIŁOŚĆ, KTÓRA PRZEZWYCIĘŻY
WSZYSTKO, NIENAWIŚĆ JEST OSTATECZNYM UPADKIEM (jeszcze raz Włochaty).
A gdy nas zamkniecie nie będziemy słabi, nie będziemy płakać, ani się złościć. Areszt to
wspaniały czas na medytację, na modlitwę nawet o wybaczenie dla naszych oprawców, bo nie
wiedzą, co czynią. Największe zło jakie wyrządzają czynią sobie samym.
Mogą zamknąć nasze ciała, ale nie zamkną naszego ducha, naszej miłości, gdy jesteśmy
prawdziwie wyzwoleni.

Zapraszam na nasze strony http://www.positi.blogspot.com

OdpowiedzCytat
Opublikowany : 01/09/2010 5:53 am
  
Praca