Podziel się!Share on Facebook0Pin on Pinterest0Tweet about this on TwitterShare on Google+0Print this pageEmail this to someone

Dlaczego ludzie kochający własne pieski i kotki w świniach widzą tylko chodzące hamburgery?

W ostatnich trzydziestu latach liczba zwierząt domowych, które kochamy i rozpieszczamy, którym nadajemy imiona i traktujemy jak członków rodziny, wzrosła ponaddwukrotnie. Jednocześnie coraz więcej zwierząt jest przetrzymywanych w niehumanitarnych warunkach i mordowanych w bestialski sposób.

Do końca ostatniej epoki lodowcowej, to znaczy około dwunastu tysięcy lat temu, żywności i odzienia populacji ludzkiej dostarczały rośliny i dzikie zwierzęta. Ludzie zabijali je tylko w takiej ilości, by przetrwać. Tradycyjni myśliwi z zasady uważali zwierzęta, na które polowali, za równe sobie; nie sprawowali nad nimi żadnej władzy. Mogli mieć tylko nadzieję, że za pomocą magicznych i religijnych praktyk uda im się zwierzynę „zaczarować”, by ją łatwiej schwytać. Z czasem gospodarkę opartą na łowiectwie i zbieractwie zastąpiło rolnictwo, co notabene – zdaniem wielu autorytetów naukowych – było najważniejszym epizodem w całej historii ludzkiego gatunku.

Odkrycia archeologiczne pozwalają sądzić, że pierwszym udomowionym gatunkiem zwierząt został wilk (Canis lupus). Ten przodek psa pojawił się w prehistorycznych osadach Bliskiego Wschodu gdzieś między dwunastym a dziesiątym tysiącleciem p.n.e. Po nim bardzo szybko przyszła owca domowa i koza, nieco później zaś, około ósmego tysiąclecia p.n.e., w niektórych częściach Azji hodowano już bydło i świnie. Następnie udomowiono konie, osły, wielbłądy, bawoły indyjskie i drób, a trzy-cztery tysiące lat temu z mroku dzikości wyłoniły się w starożytnym Egipcie koty. Wraz z rozwojem hodowli znikła egalitarna postawa człowieka w stosunku do zwierząt. To, czy zwierzę domowe miało przetrwać, zaczęło zależeć od jego właściciela, który stał się panem i władcą całego stworzenia. Dla wielu zwierząt owa utrata niezależności miała iście niszczycielskie konsekwencje. Tylko niektórym gatunkom „udało się” zaskarbić sobie ludzką życzliwość.

Substytut człowieka

W przeszłości ludzie trzymający ulubione zwierzęta w domu zawsze stanowili mniejszość. Upodobanie to szczególnie demonstrowały klasy panujące, chcące w ten sposób wywrzeć wrażenie na innych, ukazać rozmiar swojej władzy, a także zapewne pofolgować swej próżności. Jednak w ostatnich dwudziestu-trzydziestu latach w świecie zachodnim posiadanie ulubionych zwierząt stało się niezwykle popularne. Według FEDIAF (European Pet Food Federation – Europejska Federacja Pet Food), w Europie Zachodniej żyje obecnie 41 milionów psów, 47 milionów kotów i 80 miliony różnych innych pieszczochów: świnek morskich, królików, chomików, ptaków, węży i gadów (o ile te ostatnie można nazwać pieszczochami), czyli w ponad połowie gospodarstw domowych jest przynajmniej jedno zwierzę, a całkiem spora grupa ma ich po kilka. Dane płynące ze Stanów Zjednoczonych potwierdzają wzrost liczby miłośników zwierząt: 54 miliony psów, 59 milionów kotów, 16 milionów ptaków, 12 milionów akwariów z rybkami i różnymi płazami lub gadami znalazło życzliwych opiekunów. Trudno się tej eksplozji uczuć gatunku Homo sapiens do braci mniejszych dziwić; w świecie, w którym samotność jest jedną z najpowszechniejszych bolączek, zwierzęta zaspokajają, przynajmniej w części, wrodzoną ludzką potrzebę emocjonalnego kontaktu z innymi żywymi istotami. Coraz częściej w relacjach człowiek-zwierzę dochodzi zresztą do skrajności. Potwierdzeniem tych słów może być kilka przykładów.

W Nowym Yorku firmy City Dog i Canine Styles sprzedają w odpowiednich dla psów rozmiarach: skórzane kurtki motocyklisty lub lotnika, swetry, buty, podkoszulki, a nawet kostiumy kąpielowe i smokingi. W Los Angeles butiki i supermarkety rozpieszczają rozkapryszonych klientów łóżkami wodnymi na zamówienie i złoconymi obrożami. Na wyjście proponowane są małe psie plecaki. Wytworny pies-dandys może liczyć na taftową muszkę, a elegancka suczka – etolę. Istnieją firmy, które trudnią się nawet urządzaniem przyjęć urodzinowych dla zwierzaków, na których „tortem” jest pokaźny kawał mięsa. Niektórzy styliści gotowi są przygotować ubranko dla ulubionej papugi lub świnki morskiej. Jednym z najnowszych luksusowych akcesoriów jest prysznic z ciepłą wodą dla papużek falistych i żwirek aromatyzowany miętą dla kotów. Zapracowani amerykańscy właściciele zwierząt mogą zapisać swych ulubieńców do przedszkoli, a wyjeżdżający na wakacje skorzystać z Pet Set Inn – „jednej z najlepszych sieci hoteli dla psów”, której czworonożni goście mają do dyspozycji „wyściełane dywanem, klimatyzowane apartamenty z własnym słonecznym gankiem”. A jeśli w hotelach brakuje miejsc, zawsze pozostają do wyboru obozy letnie, takie jak Campio-Lindo For Dogs, oferujące „przestronne pomieszczenia dla psiego wczasowicza i program rekreacyjny”.

[pagebreak] Także standardy opieki weterynaryjnej coraz bardziej zbliżają się do standardów opieki medycznej dla ludzi. W specjalistycznych klinikach dla małych zwierząt coraz częściej stosuje się wysoko zaawansowane technologie, takie jak rezonans magnetyczny, protezy stawu biodrowego, transplantacje narządów, operacje zaćmy, chemioterapie czy rozruszniki serca. Niestety, nawet otoczone najlepszą opieką zwierzęta nie są nieśmiertelne.

W Ameryce i Europie Zachodniej (ostatnio również w Polsce) na pocieszenie właściciele mają szeroki wybór gustownych miejsc wiecznego spoczynku swoich ulubieńców. Cmentarze dla zwierząt oferują kompleksową usługę pochówku. Na przykład Pet Haven w Gardenie w Kalifornii, gdzie spoczywają szczątki 28 tysięcy zwierząt, zapewnia właścicielom zmarłych pupili działki, usługi „mistrza ceremonii”, szeroki wybór trumien (sekwojowe wyściełane atłasem lub wodoszczelne poliuretanowe), nagrobki ze szlifowanego granitu z wizerunkami „drogich zmarłych” i pojemniki na kwiaty. Najbogatsi mogą sobie dzisiaj nawet zamówić sklonowanie swojego ulubionego zwierzaka. Oczywiście, tak daleko w „miłości” do zwierząt posuwają się tylko nieliczni.

Zabójca z czystym sumieniem

„Wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są równiejsze od innych” – pisał George Orwell w Folwarku zwierzęcym. Rzeczywiście, niektóre zwierzęta odczuwają to dosłownie na własnej skórze. Pecha mają te, które nadają się do jedzenia. W epoce hodowli przemysłowej wiele z nich – świnie, kaczki, kury i krowy – zostało zredukowanych do przedmiotu użytkowego, to znaczy środka do produkcji mięsa, mleka i jaj. Współczesny agrobiznes opiera się na prostej ekonomicznej regule: maksymalizować produktywność, minimalizować koszty. Dlatego hodowca trzody chlewnej dąży do tego, by wyhodować jak największą liczbę prosiąt w przeliczeniu na jedną maciorę, producent wieprzowiny chce, by świnie osiągały jak najwyższą masę ubojową w jak najkrótszym czasie, ten, który zajmuje się transportem, pragnie załadować i dostarczyć zwierzęta bez najmniejszej zwłoki, a rzeźnika obchodzi przede wszystkim szybkość, z jaką może je zabić. Na końcu tego łańcucha znajduje się zastęp nienasyconych konsumentów, których interesuje wyłącznie kupno jak najlepszego mięsa po jak najniższej cenie. Zasada maksymalizacji rentowności sprawia, że całe życie zwierząt hodowlanych staje się jednym wielkim pasmem dramatycznych często cierpień. I to od urodzenia.

Mały prosiaczek zabierany jest od matki w dwanaście godzin po urodzeniu i bez żadnego znieczulenia poddawany szeregowi bolesnych zabiegów: ucina mu się ogon, karbuje uszy dla celów identyfikacyjnych, przycina siekacze, kastruje. Potem upycha się go ciasno między inne, stojące rzędami w kojcach. Gdy podrosną, zamyka się je w krępujących ruchy, ciemnych pomieszczeniach i ogrzewa na tyle, by stały się ospałe i nie sprawiały kłopotów. Tam młode świnki rosną i… czekają na śmierć. W końcu poddaje się je przerażającemu doświadczeniu transportu i rzezi. Któregoś dnia, po całych miesiącach bezczynności, nudy i frustracji, wypędzane są z zagród i wtłaczane jak sardynki do ciężarówki transportującej żywy inwentarz, gdzie spędzają często całe dnie i tygodnie bez pożywienia, nie mogąc się nawet poruszyć. Te, które – co oczywiste – są przestraszone i nieskore do współpracy, traktuje się prądem. Wiele z nich umiera w drodze z głodu, pragnienia, od ran, pod naporem spiętrzonych ciał innych zwierząt lub po prostu z samego stresu wywołanego całym tym doświadczeniem. W rzeźni świnie przejawiają objawy skrajnego wyczerpania, przerażenia, kwiczą i pchają się na siebie w ślepej panice. Teoretycznie śmierć powinna być względnie szybka i bezbolesna, a zwierzę, nim podetnie mu się gardło, ogłuszone prądem elektrycznym. Niestety, często tak nie jest. Nierzadko zdarza się, że zwierzęta ogłuszane są niefachowo i żywcem trafiają do wrzątku, gdzie cierpią nieprawdopodobne katusze.

Los innych zwierząt hodowlanych wcale nie jest lżejszy. Wszystkie żyją i są zabijane w warunkach urągających humanitaryzmowi. Większość zaś ludzi z milczącym przyzwoleniem się temu przygląda. Mówimy sobie: „Przecież mamy prawo jeść mięso, hodowcy mają obowiązek możliwie najtaniej to żądanie zaspokoić, a cierpienia zwierząt są tego nieuniknioną konsekwencją”.

[pagebreak] Moralny dylemat

Jak to możliwe, że ci sami ludzie, którzy krowy traktują jak chodzące bańki mleka, a świnie jak hamburgery, swoje psy kochają i opłakują po śmierci? Dlaczego niektóre zwierzęta antropomorfizujemy i myślimy o nich jak o istotach ludzkich, stosując wobec nich ten sam kodeks moralny, który rządzi naszym postępowaniem w stosunku do ludzi, inne zaś bezwzględnie eksploatujemy? Zdecydowana większość naukowców jest zdania, że człowiek odczuwa winę i wstyd za krzywdzenie zwierząt, ale stosuje różne metody usprawiedliwienia się. James Serpell, profesor etyki ekologicznej na Uniwersytecie Pensylwańskim, specjalista badający relacje człowiek-zwierzęta, w swojej książce W towarzystwie zwierząt (Państwowy Instytut Wydawniczy 1999) dowodzi, że po prostu staramy się do wszystkich wątpliwości nabrać dystansu. Podobnie jak żołnierz na wojnie, który by móc zabijać przeciwnika, stara się go depersonalizować, tak my stwarzamy próżnię między nami i zwierzętami, którym dla zysku zadajemy ból i cierpienie. Owego „odgradzania się” – jak to nazywają psycholodzy – można się zresztą nauczyć. Na przykład rzeźnicy, którzy przecież regularnie zabijają zwierzęta, stopniowo uodparniają się na to doświadczenie. Co ciekawe, ta ludzka zdolność „odgradzania się” może być wybiórcza. Obdarzanie kotów i psów uczuciem miłości przy całkowitej ślepocie na niedolę świń, drobiu i cieląt jest tego doskonałym przykładem. Są i inne sposoby uciszania własnego sumienia, na przykład ukrywanie. Zgodnie z zasadą: „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”, nowoczesne, intensywne hodowle zwierząt umieszczane są zazwyczaj z dala od skupisk ludzkich, a hodowane przemysłowo świnie lub krowy trzymane są w pomieszczeniach bez okien.

Nagminnie posługujemy się także „ukrywającym” słownictwem. Mówimy nie o mięsie wołu, świni czy cielęcia, lecz o „wołowinie”, „cielęcinie” i „wieprzowinie”, ponieważ te eufemizmy są łatwiejsze do przyjęcia. Aby poprawić własne samopoczucie, zrzucamy odpowiedzialność za zabijanie zwierząt na innych, najczęściej rzeźników, traktując ich z osobliwą mieszaniną strachu, niesmaku i odrazy. Niezależnie jednak od tego, jakie sposoby odgradzania się od problemu eksploatacji zwierząt stosujemy, i tak coraz częściej ogarnia nas moralny niepokój, zbiorowe poczucie winy i gniewu z powodu zła, jakie nasz gatunek wyrządził innym żywym istotom. Na szczęście, posiadamy już dzisiaj wystarczającą wiedzę i umiejętności, by nasze podejście do zwierząt hodowlanych zmienić i by traktować naszych braci mniejszych przynajmniej humanitarnie.

Anna Michalska, Miesięcznik Nowe Państwo, 01.2004

Nadesłał/a: Wegetarianie.pl