Podziel się!Share on Facebook0Pin on Pinterest0Tweet about this on TwitterShare on Google+0Print this pageEmail this to someone

Trudno uwierzyć, że tak powstaje nasze jedzenie

Hodowla przemysłowa zmieniła zwierzęta w żywe produkty. Liczy się wyłącznie wydajność, opłacalność i zysk. Jest to trend cywilizacyjny obecny na całym świecie, jednak Europa Zachodnia pod presją opinii publicznej właśnie stara się od niego odchodzić. Polska – przeciwnie. To, co odbywa się w parlamencie pod hasłem dostosowania polskiego prawa do norm europejskich, przypomina zabawę zwaną marynarskim krokiem: dwa kroki do przodu, krok w tył.

Jedni widzą w zwierzętach źródło zysku, drudzy żywe, zdolne do cierpienia istoty. Gdy pojawiają się projekty nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt (kolejny znalazł się właśnie w Sejmie), opinia publiczna przyjmuje je dość obojętnie sądząc, że to kwestia prawnych kruczków i sporów o detale między lobby producentów a nawiedzonymi ekologami. Większość jednak nigdy nie widziała wnętrza kurzej fermy, przemysłowej chlewni czy hodowli norek.

Dziesięć tysięcy świń

Dannish Farming Consultants powstał na gruzach gierkowskiej tuczarni w podgliwickich Rzeczycach. – Ten, kto stał na świniach, padał – tłumaczy początek lat 90. Wojciech Kowalski, dyrektor DFC. A potem zdarzył się cud w postaci 15 duńskich rolników, wyposażonych w dopłaty rządowe. Przywieźli pieniądze i technologię.

Wojciech Kowalski: – W Danii bylibyśmy w pierwszej piątce rankingu firm pod względem wydajności. Z jednej maciory produkujemy rocznie 23 tuczniki.

Chlewnia pracuje w obiegu zamkniętym. W kilku budynkach mieszka 10 tys. świń, w tym 1800 macior i 40 knurów. Każda ma swój numer i historię przechowywaną w bazie danych.

Nowoczesną świnię programuje się genetycznie, z pomocą komputera. Podstawowym wyznacznikiem tych modyfikacji jest gust odbiorcy.

– W naszym kraju preferuje się duże schabowe oraz szynkę z nutą tłuszczu. Świnia z Rzeczyc wymodelowana jest genetycznie tak, że kiedy osiąga rzeźną wagę 100 kg, zawartość mięsa w jej ciele wynosi 56 proc. Dyrektor dementuje złośliwe plotki, że świnie w hodowli są specjalnie unieruchamiane, żeby szybko nabrały wagi. – To nie jest kwestia ruchu, tylko genów. Prawdą jest, że kiedyś w Danii wiązano świnie na łańcuchach. Taki był trend. Zrezygnowano, ponieważ na ich skórze tworzyły się ciągle stany zapalne.

Dla polskiej świni błogosławieństwem są niewyrobione gusta rodzimych konsumentów. W Holandii wielką popularnością cieszy się białe mięso. Żeby uzyskać np. białą cielęcinę, cielakowi należy przez całe życie podawać wyłącznie mleko i chronić go przed jakimkolwiek światłem. Uzyskanie białego mięsa wiąże się z pewnym problemem technicznym, ponieważ cielakowi dolega niekończąca się biegunka.

Wracając do rzeczyckiej świni – istotne jest, by nigdy nie wychodziła na świeże powietrze, bo to ją naraża na bakterie. Z tego też powodu hodowla ma charakter bezściółkowy. W DFC świnia stoi więc na betonowym, podgrzewanym ażurowym podłożu, a rzadkie nieczystości spływają do rynien zgodnie z prawem grawitacji. Do 2000 r. gnojowicę uznawano za ściek i nakazywano utylizować (– Co było niewykonalne – uprzedza Kowalski).

Po 2000 r. gnojowica jest już nawozem, rozlewa się ją na zakładowych polach. Od 2000 r. ciągną się więc protesty okolicznych mieszkańców, którzy narzekają na paraliżujący smród.

Ważnym elementem produkcji jest zapładnianie świń. Steen Low, jeden z zagranicznych kierowników zakładu, jest w stanie zapłodnić maciorę poprzez sztuczną inseminację w najbardziej intensywnym momencie owulacji dzięki regularnym, starannym badaniom aparatem ultrasonograficznym.

Maciory rodzą nawet 15 warchlaków w jednym miocie. Czasem, kiedy rusza akcja porodowa, maciora słabnie. Wtedy na pomoc ruszają technicy w rękawiczkach i wyjmują małe świnki. Sprawna maciora rodzi 3 razy w roku. Ruja, ciąża, karmienie trwa w sumie 140 dni. Potem maciora ma mniej więcej 5 dni oddechu i znów trafia w ręce inseminatora. Maciora żyje w DFC bardzo długo, nawet 4 lata, w kojcu o powierzchni 1,5 m kw., uzbrojonym w jarzma. Jarzma unieruchamiają ciężarną, a potem karmiącą maciorę. To zabezpiecza młode przed zgnieceniem. Czasem bowiem matka nie ma siły, żeby stać.

Po trzech tygodniach prosięta przestają się mieścić w kojcu i biegają po grzbietach braci. Przenosi się je do betonowych boksów, po 40 do jednego. Tam przepisowa powierzchnia dla każdego to 30–40 cm kw.

Steen Low: – Ważne jest, żeby nie przenosić prosiaka z jednego boksu do drugiego. Świnie szybko przyzwyczajają się do siebie, źle znoszą obcych. Obcy w boksie mógłby zostać zagryziony. W pierwszych dniach w nowych kojcach warchlaki mogą podbiec kilkadziesiąt centymetrów. Jednak szybko nabierają wagi (czasem 1 kg dziennie) i boksy stają się za ciasne.

Wtedy znów selekcjonuje się je i przenosi do tuczników. Każdy z nich powinien mieć dla siebie co najmniej 60 cm kw., ale zdaniem Steena Lowa 10 cm więcej sprawia, że ze świnią jest mniej kłopotów. Jest bardziej zrelaksowana i wesoła, mniej złośliwa.

– Świnie są bardzo inteligentne, wiedzą, jak robić na złość. Wojciech Kowalski wspomina świnię, która wydostała się z kojca na podwórze. Od razu zaprzyjaźniła się z całą załogą. – Była bardziej zabawowa niż pies. Świnia interesuje się wszystkim dokoła. Fakt, jej otoczenie nie bardzo się zmienia. Złośliwa świnia nie chce wyjść z kojca, czasem udaje, że śpi. Wtedy można wyciągnąć ją za nogi lub użyć elektrycznego poganiacza. Przepisy zabraniają bić i kopać.

Cykl produkcyjny nie przewiduje dla tuczników życia dłuższego niż rok. Byłyby za tłuste i nie znalazłyby nabywców. Transporty w stronę Gliwic, Opola i Oświęcimia odchodzą w poniedziałki i w piątki.

Trzydzieści pięć tysięcy kur

Długi korytarz piętrowo ustawionych klatek. Jedna taśma zabiera odchody, druga jajka i podaje je do elewatora. Produkcja trwa bez przerwy – z taśmy spływa około 30 tys. jaj dziennie. Spomiędzy prętów wychylają się głowy rudych kur rasy Iza. Stłoczone ptaki przepychają się do rynienki z paszą. Drepczą po metalowej siatce; nie mogą zaspokoić instynktu grzebania, ale siatka rozwiązuje problem usuwania odchodów.

Co jakiś czas wybucha awantura i wnętrze klatki wypełnia rozgdakany, pierzasty kłąb. Klatki mają wymiary 50 na 60 cm. Teoretycznie powinno w nich być po 5–7 kur, w niektórych tłoczy się po 10–12. Na jedno zwierzę przypada wówczas powierzchnia wielkości szkolnego zeszytu.

– Humanitarne to nie jest, trochę przypomina więzienie – przyznaje Henryk Piotrowski, właściciel fermy w Żółwinie. – Ale liczy się opłacalność, a w tym biznesie i tak trudno dziś wyjść na swoje.

W Żółwinie jest kilkanaście kurzych ferm. Od początku lat 90. we wszystkich stosowany jest chów klatkowy.

– Kupiłem klatki w 1991 r. i w kurniku, w którym przedtem trzymałem 6 tys. kur, zmieściło się 35 tys. – opowiada Piotrowski.

– Wydajność bardzo wzrosła, ale jaja są za tanie. W latach 80., gdy hodowaliśmy na ściółce, jajko kosztowało 1,60 zł i można za nie było kupić np. trzy gazety, dziś gazeta kosztuje tyle co trzy jajka albo drożej. Poza tym w Polsce jest słabe zużycie jaj na osobę. Zjadamy około 200 jaj rocznie, a na świecie spożycie dochodzi nawet do 400.

Kury trzymane w klatkach mają poobcinane dzioby. Potworne zagęszczenie wyzwala w zwierzętach agresję i mogłyby zadziobać się na śmierć.

– To prymitywne ptaki. Gdyby na przykład jedna drugą skaleczyła, to reszta zadziobałaby ją i zjadła. Kury są kanibalami – wyjaśnia Piotrowski. – Czasem trafiają się wyjątkowo nerwowe sztuki. Kolega opowiadał, że kiedyś u niego w klatce została jedna kura i dotąd rzucała się o ściany, aż się zatłukła na śmierć. Porozbijała sobie organy wewnętrzne.

Życie kury w hodowli klatkowej trwa mniej więcej dwa lata. Ptaki wylęgają się w inkubatorach i zaraz po urodzeniu są poddawane selekcji. Samice trafiają do odchowania, a kogutki do plastikowych worków; potem przerabiane są na paszę. Półroczne nioski nadają się już do produkcji. Spędzą w klatce kilkanaście miesięcy. Każda z nich zniesie po kilkaset jaj. Potem ich wydajność zacznie spadać. Wtedy nadają się tylko do ubicia i przetworzenia na paszę dla zwierząt.

Wiek kury łatwo poznać po upierzeniu. Te starsze są na wpół łyse, bo pióra wycierają się od ścian klatki.

– Te kury – Piotrowski wskazuje rząd klatek – trzeba by już usunąć. Są za stare i przestały się nieść. Nie ma z nich pożytku, a pasze są bardzo drogie. Problem w tym, że nie chce ich zabrać żadna ubojnia. Właściwie to powinienem je zagłodzić, ale nie mam sumienia.

Tysiąc czterysta lisów

Codziennie o piątej rano pracownik fermy lisów wrzuca do młynków drobiowe łapki i łebki, dorzuca kaszę, kiełki i witaminy, dolewa mleko i wiezie na wózku między klatki. Na wiosnę lisia ferma jest cicha, bo nie ma młodych.

Sto pięćdziesiąt zapłodnionych lisic rasy polarnej, zwanych także błękitnymi, czeka na potomstwo w rzędach drucianych klatek na powietrzu pod drewnianym daszkiem. Każda ma klatkę o wymiarach dwa metry na metr na 80 cm. Ciąża trwa ok. dwóch miesięcy. Dobra samica rodzi nawet do dwunastu młodych, co na początku czerwca powinno dać sumę około tysiąca dwustu sztuk zwierząt hodowanych z przeznaczeniem na futro.

Samice rozpłodowe opłaca się trzymać najwyżej do 7 lat, potem się wyjaławiają i nadają się tylko do likwidacji. Ich futro nie spełnia wymogów jakości.

– Najwyższą wartość okrywy włosowej ma lisia młodzież – mówi Mirosław Banach, właściciel fermy lisów w Łącku pod Płockiem. Zaczynał hodowlę ponad 20 lat temu. PRL był dla hodowców łaskawy, ile lisich skór się wyprodukowało, tyle się sprzedawało. Po 1990 r. wszystko się popsuło, z 200 hodowców lisów w dawnym Płockiem pozostało dziesięciu. Pan Banach od dwóch lat zabiega o pozwolenie na budowę nowoczesnej fermy lisiej, w pełni zmechanizowanej, złożył raport o tym, jak ferma wpłynie na środowisko i dostał dwie wykluczające się nawzajem decyzje.

– Dzięki fermie ubojnia drobiu nie ma problemu z utylizacją odpadów poubojowych – wyjaśnia właściciel. – A po zdjęciu futra z lisów tuszki odwożone są wprost do fabryki mączki paszowej.

Lisy hodowane na futro żyją krótko. Samicom wstawia się do klatek zbite z desek skrzynki. Wchodzą do nich, kiedy mają rodzić. Dzięki litej podłodze mniej młodych spada na ziemię przez oka metalowej siatki. Klatki muszą być zawieszone metr nad ziemią. Inaczej sprytne lisy kopałyby tunele i uciekały z fermy. Przez ażurową podłogę klatki sypią się odchody – nawóz rolniczy. Nie może być ściółki, bo niszczyłaby futro. Młode lisy mieszkają po pięć w klatce. Rzadko się zdarza, że kaleczą się o druty. Ale jeśli pracownik nie zauważy tego w porę, inne, rozdrażnione zapachem krwi, zjedzą rannego w ciągu nocy.

Lisy zabija się w listopadzie. Na jakość surowca dobrze wpływają pierwsze przymrozki, futro jest wtedy gęstsze. Pracownik trzyma lisa za ogon w powietrzu i wtyka mu w odbyt elektrodę. Rozwścieczone zwierzę chwyta podsuniętą pod pysk drugą elektrodę i zamyka sobą obwód elektryczny. Wszystko trwa kilka sekund.

Przez całą zimę 150 samic i 60 rozpłodowych samców, czempionów, czeka w osobnych klatkach na wiosenne krycie.

Dwieście pięćdziesiąt szynszyli

Szynszyle nadal są opłacalne. – Najbardziej z całego rolnictwa polskiego – tłumaczy Janusz Monastyrski, warszawski hodowca zwierząt zarodowych. – Szynszyli nie dotyka recesja ani nawet wojujący ekologowie. Przez całe swoje życie Monastyrski widział w kraju może trzy szynszyle futra. Ostatnio – kołnierzyk i obszycie rękawków pani prezydentowej. Cała produkcja idzie na Zachód. Anna i Janusz Monastyrscy dobrze żyją z nich od 27 lat, jeszcze nie mieli znaczących problemów ze skupem.

– Z szynszyli wyciągnie się 200 proc. zysku. Zwierzę przeje 45 zł przez całe swoje życie. Szynszyla z hodowli państwa Monastyrskich żyje w dużym pomieszczeniu garażowym w piętrowych drucianych klatkach.

W pomieszczeniu o powierzchni 15 m kw. można ustawić nawet 100 klatek.

Szynszyla hodowlana jest mało ruchliwa, siedzi spokojnie. Czasem na podłodze, czasem na półeczce. Jest przyjacielska i łatwo się oswaja.

Po 5 miesiącach przeprowadza się pierwszą selekcję. Eliminuje się szynszyle, których futro okazuje się za rzadkie, za długie lub za krótkie. W fermie zarodowej to 10 proc.

– Trudno mówić o likwidowaniu – tłumaczy hodowca – to przykry etap hodowli.

Stosuje się: usypianie eterem, zastrzykami, porażanie prądem. Jak również łamanie karku. Kiedy łapie się zwierzę, trzeba uważać, żeby nie spowodowało to odruchu obronnego wywołującego rozluźnienie cebulek włosowych, a w konsekwencji utratę włosa w partiach, gdzie zwierzę było łapane. Łapać trzeba za ogon lub ucho, inaczej futro straci na jakości.

Parlamentarzyści wkrótce będą głosować nad przedstawionym przez rząd projektem nowelizacyjnym ustawy o ochronie zwierząt. Są wśród nich obrońcy zwierząt i obrońcy interesów producentów. Większość jednak uważa problem za tak błahy, że nie wart ich uwagi. Może jednak wart?

Tekst dostępny dzięki uprzejmości portalu Polityka.onet.pl
Autorzy artykułu: JOANNA PODGÓRSKA, EWA WINNICKA, MARCIN KOŁODZIEJCZYK.

Nadesłał/a: Wegetarianie.pl