Podziel się!Share on Facebook0Pin on Pinterest0Tweet about this on TwitterShare on Google+0Print this pageEmail this to someone

BRACIA MNIEJSI
Mieszkańcy ul. Niecałej uratowali życie i znaleźli dom dla kilkudziesięciu bezpańskich psów i kotów. Pokaleczone w wypadkach, wypchnięte z samochodów, wyrzucone na ulicę psy i koty znajdują tu opiekę lekarską, a gdy dojdą do formy, rodzinę zastępczą. Przy ulicy Niecałej znalazło już prawdziwy dom kilkadziesiąt czworonożnych podrzutków.

A jak adopcja
Centrum dowodzenia tego „ulicznego schroniska” mieści się przy ul. Niecałej 18, w mieszkaniu Elżbiety Tarasińskiej.
– Bez pomocy sąsiadów niewiele bym zrobiła – podkreśla pani Elżbieta. – Niektórzy przygarnęli psy, chociaż sami nie bardzo mają co włożyć do garnka. Ulica Niecała jest już tak nasycona podrzutkami, że teraz szukamy dla nich domu w innych lubelskich dzielnicach, a nawet poza miastem. Nasi podopieczni żyją sobie m.in. na LSM, Czechowie i Czubach. Z żadnym nie tracimy kontaktu. Wiemy, że są kochane, zadbane i odżyły po traumatycznych przejściach, jakie zgotowali im ludzie. Ale jakiś smutek zostaje w nich na zawsze.
Toffi trafił na ul. Niecałą pod koniec listopada. Znalazł go w pobliżu Zalewu Zemborzyckiego Niki, wyżeł Jacka Wysokińskiego. Zwyrodnialcy przywiązali półrocznego spanielka do drzewa rosnącego w szczerym polu i odjechali. Malec dusił się na krótkim sznurze. Był przemarznięty, zagłodzony i tak brudny, jakby trzymano go w gnoju.
– Niki podbiegł do mnie, gdy otwierałem samochód i zaczął mnie ciągnąć za rękaw – opowiada pan Jacek. – Dziwnie się zachowywał. Kręcił się nerwowo i patrzył mi w oczy, jakby chciał coś pokazać. Poszedłem za nim. Doprowadził mnie do drzewa, do którego był przywiązany ten malec. Cud, że nie zamarzł, bo noce były wtedy bardzo mroźne.
Pan Jacek zabrał szczeniaka do domu. Dopiero po trzech kąpielach udało się ustalić, jakiego koloru ma sierść. Woda była czarna nie tylko od brudu, ale i od pcheł. Toffi wyglądał na tak zagłodzonego, że można było uczyć się na nim anatomii. Dzisiaj w niczym nie przypomina tamtego zmaltretowanego szczeniaka. Ma piękną, lśniącą sierść i zaokrąglone boczki.
– Ale uraz pozostał – mówi ze smutkiem Aurelia Rokicka, teściowa pana Jacka. – Toffi boi się krzyku i nie lubi, gdy obcy chce go pogłaskać. Uwielbia swojego pana, ale jego największym przyjacielem pozostaje Niki. Toffi traktuje go z szacunkiem, jakby pamiętał, że zawdzięcza mu życie. Nigdy nie wszedł do jego kojca ani nie tknął jedzenia z jego miski. Niki opiekuje się nim jak synem. Nawet gdy Toffi coś spsoci, tylko karci go po ojcowsku.

Mika uratowała Nikolę
Mika trafiła na podwórko domu przy ul. Niecałej 18 jakieś sześć lat temu. Wpadła na nie razem z matką i rodzeństwem. Suczka przeskoczyła przez płotek, a za nią wygramoliły się szczeniaki. Tylko Mika została. Przerażona zaczęła skomleć i z piskiem schowała się pod spódnicę przechodzącej obok Iwony Markiewicz.
– Może czuła we mnie matkę, bo byłam wtedy w ciąży z Nikolą – śmieje się pani Iwona. – Nie miałam sumienia, żeby ją gdzieś oddać i tak Mika została u nas. Teraz dziękuję Bogu, że się u nas zjawiła.
Mika bezgranicznie pokochała dzieci pani Iwony, a szczególnie Nikolę, z którą razem się wychowywała. Czuwała przy jej łóżeczku i nikomu bez wyraźnego pozwolenia pani nie pozwalała się do niej zbliżyć.
– Nikola to żywe srebro, wystarczy na chwilę spuścić ją z oczu, a już coś spsoci. Zimą o mało nie doszło do tragedii. Podbiegła do rozgrzanego do czerwoności pieca, obok którego Mika siedziała na stołeczku. Gdy wyciągnęła rączki, by dotknąć rozgrzanego żeliwa, Mika przewróciła ją i odepchnęła od pieca. Skończyło się na strachu, ale boję się myśleć, co by było, gdyby Miki nie było z nami.

Radość za ratunek
Fafik został wyrzucony z samochodu na ul. 3 Maja. Z trudem doczołgał się na pobocze i ukrył w krzakach. Pewnie by tam zakończył żywot z powodu głodu i ran, gdyby nie pani Elżbieta i jej upór.
– Fafik był w strasznym stanie, gdy go znalazłam – opowiada „szefowa” schroniska z Niecałej.
– Miał tak poranione łapy, że sterczały z nich kości. Lekarz stwierdził, że trzeba go uśpić, bo nie ma dla niego ratunku, ale jak widać, mylił się.
Po kilku tygodniach rekonwalescencji pani Elżbieta przekonała sąsiada Adama Jańczuka, że Fafik byłby dla niego świetnym towarzyszem spacerów.
– Miała rację. Teraz nie wyobrażam sobie bez niego życia – przyznaje pan Adam.
Podrzutki są też radością życia dla dr Marii Wołyńskiej z ul. Niecałej, która mimo wieku i choroby przygarnęła Karusię i Norę, obie po dramatycznych przejściach.
– Karusia przez dwa tygodnie siedziała w szopie, bez jedzenia i wody – opowiada pani Elżbieta. – Jak tylko ludzie nam o tym powiedzieli, natychmiast ją stamtąd zabraliśmy, a pani doktor zgodziła się ją przygarnąć. Nora natomiast jest jedną z sióstr, które przez dwa tygodnie koczowały pod szpitalem przy ul. Chodźki. Ktoś je wyrzucił z samochodu. Nora trafiła do pani dr Wołyńskiej, a jej siostra na LSM. Ona też jest bardzo rozpieszczana przez nowych właścicieli.

Same znalazły swoich państwa
Kaja trafiła do prof. Zygmunta Hensnera, a raczej pod jego samochód, w czasie potężnej burzy.
– Przerażona piorunami szukała bezpiecznego miejsca pod samochodem profesora – opowiada pani Elżbieta. – Z trudem ją stamtąd wyciągnęliśmy. Wykąpaliśmy Kaję, ułożyliśmy w kojcu, z kokardką na szyi i zostawiliśmy na wycieraczce profesora. Zadzwoniliśmy do drzwi i uciekliśmy.
Profesor i jego żona przygarnęli Kaję, która dokładnie dwa miesiące później powiła trzy pieski. Również i dla nich pani Elżbieta znalazła bezpieczne domy.
Łezka też dobrze wiedziała, gdzie schronić się przed zimnem. Sześć lat temu, w najgorsze mrozy weszła do sklepu, w którym pracuje Ewa Bartoszek, i za nic nie chciała wyjść.
– Córka nie miała serca, żeby ją wyrzucać na mróz i przyniosła ją do domu – opowiada pani Irena, mama pani Ewy. – Łezka odwzajemnia się jej za to bezgraniczną miłością. Nikt się dla niej nie liczy poza Ewą. Ona wyczuwa, że córka wraca do domu, zanim jeszcze zdąży wejść na klatkę.

Buty na straty
Figa trafiła do Elżbiety Tarasińskiej przed 5 laty. Znaleziono ją pod SP nr 24 przy ul. Niecałej.
– Byłam wtedy chora. Znajoma przyniosła ją na kilka godzin, chyba zegarek jej stanął, bo Figa do dzisiaj jest z nami – śmieje się pani Elżbieta. – Ale nie jest nam z nią łatwo.
O tym, że Figa ma charakterek, wie cała ulica. Gdy ma zły humor, strach do niej podchodzić. Przez kilka lat nie można jej było oduczyć załatwiania potrzeb fizjologicznych w domu i… zjadania butów.
– Zniszczyła nam dokładnie 24 pary – mówi pani Elżbieta. – Ale była sprawiedliwa. Gdy mąż śmiał się, że zjada tylko moje pantofle, zniszczyła sześć par jego butów. Najgorsze jest to, że toleruje jedynie naszego boksera, a nie znosi Sary, która trafiła do nas niedawno.
Sara, mieszaniec rottweilera z dobermanem, została zabrana siłą patologicznej rodzinie z ul. Niecałej, gdy miała trzy miesiące. Właściciele zapewniali, że o nią dbają, ale głodzili ją i bili, o czym poinformowali panią Elżbietę jej sąsiedzi. Krótka akcja i Sara znalazła się w dobrych rękach.
– Mieszka teraz w pustym mieszkaniu z dwoma kotami, które znalazłam na ulicy – mówi pani Elżbieta. – Jest radosna, odzyskała już zaufanie do ludzi. Niestety, ze względu na Figę nie mogę jej zatrzymać. Szukam dla niej domu.

Źródło: Kurier Lubelski

Nadesłał/a: Wegetarianie.pl